To było dla mnie wyróżnienie i zaszczyt – tak jednym zdaniem mogę opisać fakt, że laureat Grammy, autor czterech niesamowitych płyt, człowiek legenda zgodził się na rozmowę ze mną. O czym powiedział mi Dean Brown? Zapraszam do sprawdzenia wywiadu, jakie przeprowadziłem z muzykiem przy okazji tegorocznego festiwalu Grupa Azoty Jazz Contest.

Dean Brown (foto: materiały prasowe)
W ubiegłym roku ukazał się twój czwarty album. O nim jednak za chwilę. Najpierw chciałbym zapytać o płytę debiutancką zatytułowaną „Here”. Nie da się ukryć, że był to bardzo późny debiut. Jeśli nie zawodzi mnie pamięć, wydając tę płytę miałeś 45-46 lat. To dużo jak na debiutanta. Dlaczego tak długo zwlekałeś z nagraniem pierwszego krążka?
Dean Brown: Nie mogę tego wytłumaczyć. Miałem zespół, miałem muzykę. Zacząłem pisać swoje utwory o wiele wcześniej, jednak płyty nie udało się nagrać. Myślę, że na taki obrót sprawy złożyły się dwie rzeczy. Po pierwsze, byłem muzykiem sesyjnym. Nagrywałem z wieloma innymi artystami, brałem udział w ich projektach. Kiedy z kolei zacząłem pchać do przodu swoją muzykę, a było to w latach 80. ubiegłego wieku, w świcie jazzu popularna była odmiana smooth. To nie jest tak, że ja nie lubię smooth jazzu, ale chciałem grać swoje rzeczy. Wytwórnie płytowe, które być może mogłyby wydać moją solową płytę, szanowały mnie jako muzyka, ale tylko w sytuacji, kiedy towarzyszyłem komuś innemu. Ja natomiast nie chciałem robić autorskiego materiału innego niż to, co byłoby w stu procentach moje. Dlatego trwało to tak długo.
Wspomniałeś, że grałeś jako muzyk sesyjny. Dzięki temu miałeś okazję współpracować z wieloma wielkimi artystami, jak chociażby Eric Clapton, Marcus Miller czy Roberta Flack. Co sprawiło, że wybrali oni właśnie ciebie, a nie innego gitarzystę?
Muzycy są jak magnesy. Muszą się nawzajem przyciągać. Możesz pomyśleć sobie, że ktoś jest naprawdę świetny i byłoby fajnie z nim coś nagrać, ale dochodzi do spotkania, gracie razem i zdajecie sobie sprawę, że to nie jest to. I nie jest to wina nut, ale waszych osobowości. Nie jesteście jak magnesy, które się przyciągają. Kocham muzykę i chciałem zawsze nagrywać najlepsze dźwięki, jak to tylko możliwe – zarówno dla mnie, jak i dla artystów, z którymi współpracowałem. Oni dzięki temu wierzyli, że będę dawał z siebie wszystko.
Aktualnie promujesz w Europie swój ostatni album. Nie jest to jednak twoja pierwsza koncertowa wizyta na tym kontynencie. Masz już spore doświadczenie w grze dla tej publiki. Jeździłeś też ze swoją muzyką po całym świecie. Stąd moje kolejne pytanie: z twojego punktu widzenia, czy europejska publiczność różni się na przykład od publiczności amerykańskiej? Jeśli tak, to czym?
Należy wziąć poprawkę na to, że Europa to wielki obszar, zbiór wielu państw, wielu różnych kultur. Nie da rady powiedzieć, że Stany Zjednoczone to jedno, a Europa to drugie. Tak naprawdę cała Europa jest podzielona pod względem publiczności. Polska ma swoją charakterystyczną publiczność, Niemcy swoją, Hiszpania swoją, itd. Dlatego jeśli pytasz mnie, czy publika europejska jest inna od amerykańskiej, ja odpowiadam: Europa jest inna od Europy! (śmiech) Jednak jeśli miałbym znaleźć cechy charakterystyczne, łączące wszystkich odbiorców muzyki w Europie, to są takie dwie rzeczy. Po pierwsze, ludzie na Starym Kontynencie nie boją się okazywać emocji podczas koncertu. Są bardzo entuzjastycznie nastawieni do wykonawców. Po drugie, mają niesamowitą wiedzę na temat jazzu. Ogromną! Amerykańscy muzycy przyjeżdżają tutaj i zawsze są zaskoczeni, że wie się o nich tak dużo.
Powiedziałeś, że Europa jest zróżnicowana pod względem publiki, ale same Stany Zjednoczone również są dużym krajem, podzielonym na mniejsze stany. Tam także każda część ma swoją historię, zwyczaje, które wpływają pewnie na odbiór muzyki.
W Stanach jest trochę inaczej. Tam mamy skupiska publiczności w aglomeracjach typu Los Angeles, Nowy Jork, Boston, San Francisco, Waszyngton. Ta publika ma dostęp do dużej ilości muzyki na żywo. Duże miasta, dużo rozrywki, dużo klubów oferujących niemal codziennie inne koncerty. Jest w czym wybierać. Tam odbiorca jest bardziej surowy w ocenie. Jeśli natomiast wybierzesz się do środkowej części kraju, gdzie nie ma tak wielu możliwości, jest jeden dobrze prosperujący klub, tam niemal zawsze zostaniesz przyjęty entuzjastycznie. Ludzie są głodni muzyki, a klub jest pełny, dzięki temu atmosfera podczas koncertu jest lepsza.
W ubiegłym roku ukazała się twoja czwarta płyta zatytułowana „Unfinshed Business”. Nie wiem dokładnie jak mam rozumieć ten tytuł. Albumem tym pokazujesz, że masz jeszcze jakieś niedokończone sprawy, czy też zamykasz ostatecznie niedokończone kwestie z przeszłości?
Dobrze to rozgryzłeś. „Unfinished Business” jest zamknięciem pewnego etapu. Miałem sporo napisanej, ale nigdy nienagranej muzyki. Grałem ją na koncertach, ale nie zdecydowałem się jej zarejestrować w studiu. Do tego dołożyłem trochę muzyki z przeszłości, której nie miałem okazji często prezentować. Pewnie dlatego nazwałem płytę właśnie w ten sposób. Dodatkowo, tytuł „Unfinished Business” ma swoje drugie dno. Życie muzyka ma wiele punktów zwrotnych, którym towarzyszy ciągła nauka, ciągły progres. Ten proces nigdy się nie kończy. Tytułowe „Niedokończone sprawy” są dla mnie zatem czymś w rodzaju definicji muzycznego życia.
Jesteś również nauczycielem. Prowadzisz warsztaty muzyczne. Czy jest to element artystycznego życia, czy też pewien rodzaj misji, jaką masz do spełnienia?
Zdecydowanie jest to misja. Nie uczę dla pieniędzy. Zresztą nie można nazwać tego uczeniem. Gram ze wspaniałymi muzykami na całym świecie, podczas warsztatów spotykam bardzo zdolnych ludzi, ale nie jest to proces nauczania taki, jak w szkole muzycznej czy na uniwersytecie. Muzycy, tacy jak ja, którzy podróżują po świecie, nie nauczą przecież podczas jednych warsztatów wielu rzeczy. Chodzi bardziej o przekazanie pozytywnego wpływu na tych młodych ludzi i sprawdzenie ich zaangażowania w kwestie muzyczne.
Zaangażowania? W jaki sposób to sprawdzasz?
Zobrazuję ci to przykładem. Jeśli pracujesz na stacji benzynowej, to twoim zadaniem jest nalewanie benzyny, przyjmowanie za to zapłaty, czuwanie, czy nikt w obrębie stacji nie pali papierosów itp. Pracujesz tak osiem godzin, później wracasz do domu, do rodziny, jecie wspólny posiłek. Praca w tym momencie cię już nie obchodzi, skończyłeś ją na dzisiaj. Jeśli jesteś muzykiem tak to nie wygląda. Jeśli chcesz pracować jako muzyk przez osiem godzin i później o tym zapominać, to nie jest to twoja życiowa droga. Człowiek pracujący na stacji benzynowej kończy swoją zmianę i wraca do domu, przestaje myśleć o swoim zajęciu. Muzyk kończąc koncert, kończąc sesję nagraniową, kończąc kilkugodzinne ćwiczenia wciąż myśli o muzyce, o tym, co może poprawić.
Końcem czerwca tego roku brałeś udział w koncercie Art Celebration: Jazz & Hip-Hop, jaki odbył się w Rzeszowie.
Zgadza się, to była świetna zabawa.
Tylko czy aż zabawa?
Fantastyczna zabawa i przygoda jednocześnie. Cieszę się, że mogłem wziąć w tym udział. Strasznie podoba mi się fakt, że byłem częścią imprezy muzycznej, gdzie zaprezentowane zostały odmienne spojrzenia na muzykę. Miałem pewne obawy, ale grałem prosto z serca, dzięki czemu szybko złapałem kontakt z publiką. To dodało mi pewności. Okazało się, że rytm nie jest bardzo odmienny od tego, co prezentowali także polscy wykonawcy. Ludzie pod sceną szaleli słysząc numery hip-hopowe i moje utwory. Udowodniło mi to, że jeśli dasz ludziom coś wartościowego, oni to rozpoznają i polubią.
Miałeś okazję poznać polskich muzyków – nie tylko grających bliską ci muzykę, czyli jazz, ale także inny gatunek, jakim jest rap.
Faktycznie, poznałem kilka osób z Polski tworzących ten rodzaj muzyki. Jednak sam pomysł połączenia tych dwóch stylów nie był dla mnie zupełną nowością. Nie wiem jak ta kwestia wygląda w Polsce, ale w Stanach Zjednoczonych kolaboracje jazzmanów i przedstawicieli sceny hip-hopowej nie są niczym nowym. Te gatunku przenikają się od dawna. Wystarczy wspomnieć o takich wykonawcach, jak A Tribe Called Quest, De La Soul i Robert Glasper. Muzyka, do której da się tańczyć – to zawsze zwyciężało. Kończy się możliwość ruchu, kończy się zainteresowanie ze strony młodego pokolenia. Tak się działo od zawsze – od muzyki klasycznej, swingu, przed punk rock, new wave, ska i hip-hop. Poza tym muzyka miała zawsze wielki wpływ na kulturę. Tak było też z hip-hopem. Muzyka pomagała ludziom opowiadać historię. Jimi Hendrix, Bob Dylan, Sting, teraz raperzy. Ale nic nie zostałoby zdziałane, gdyby nie rytm, który interesował i przyciągał zawsze młodych ludzi.
W Tarnowie, podczas festiwalu, będziesz zasiadał również w jury konkursu dla młodych talentów. Kiedy słyszysz pierwszy raz początkujący, młody zespół, na co zwracasz uwagę jako pierwsze: umiejętności techniczne, pasję, talent do gry?
Kiedy słucham muzyki, nie skupiam się na jednym elemencie. Czasami ktoś ma doskonałą technikę, ale tak naprawdę mało talentu i zero pasji do gry. Małpkę również możesz wytresować, aby robiła coś z dużą precyzją i powtarzała to setki razy dla jednego orzeszka, którego później dostanie. Ja nie szukam wśród młodych ludzi tresowanych małpek. (śmiech) Szukam muzyków. Moja odpowiedź na twoje pytanie będzie prosta: jeśli ktoś gra pięknie, dobrze się z tym czując, ja również to odczuwam. I to jest właśnie piękno muzyki. To jest zasada muzyki, tylko tego oczekuję.
Rozmowa przeprowadzona 6 listopada 2013 roku przed koncertem Deana Browna w Tarnowie.