Relacja: Open’er Festival 2013 (3-6.07.2013 r., Gdynia, lotnisko Gdynia-Kosakowo)

Zanim zacznę właściwą relację uprzedzę, że jeśli szukacie hejtów na Rihannę, peanów nad Arctic Monkeys i Kings Of Leon (i pojechaliście tylko żeby sobie tłumnie zaśpiewać najgorszy utwór świata ze słowem seks w tytule), to od razu możecie zacząć szukać innego opisu ostatniego tygodnia w Gdyni. Nie ta autorka.

Gdyński Open’er to rodzime Glastonbury. Gdyby nie ten festiwal pewnie wciąż tkwilibyśmy w koncertowym lesie, szczęśliwi, gdy dwa–trzy koncerty zagranicznych gwiazd odbywają się w naszym kraju. Teraz jesteśmy przyzwyczajeni do oglądania wszystkich i wszystkiego, ile zostało jeszcze zespołów, które rzadko nas odwiedzają? Ta liczba corocznie zmniejsza się, za co agencji Alter Art ogromna chwała, bo to dzięki nim wszyscy w Polsce uczyli się jak robić festiwale i całej związanej z tym machiny produkcyjnej – nawet jeśli reszta rodzimych festiwali nie chce się do tego przyznać.

Coś jednak zjada Open’era, a mianowicie jest to jego publiczność. Kiedyś byli to ludzie o otwartych głowach i sercach na każdą muzykę, nie osądzający po dwóch utworach, nie wybierający się rok w rok do Gdyni po opaskę i lans, ale dla dobrej zabawy i muzyki. Gubi się w tym sam duch tego festiwalu – mieszanie zespołów znanych, ale niekomercyjnych z tymi zdecydowanie z tej półki. Dla mnie ten festiwal, kiedyś, to były cztery najlepsze dni w roku, pełne spontanu, wspaniałych ludzi wokół, bez przesadnego dbania o swój wygląd, bez dzikich mas. Owszem, z czasem zaczęło się pojawiać tam coraz więcej osób, wiadome, ale tegoroczne masy tak mnie irytowały, iż najchętniej zahibernowałabym się w izolatce na najbliższe tygodnie (ale oczywiście nie zamierzam tego uczynić).

Zatem tegoroczna edycja w moim wydaniu wyglądała pewnie zupełnie inaczej niż dla większości ludzi. Rozpoczęłam swoją przygodę z Open’er 2013 premierą genialnego Nowego Teatru i ich najnowszego projektu „Kabaret warszawski”. Jak wiadomo, Krzysztof Warlikowski i jego teatr, to świat, który nie jest dostępny dla każdego. Pełen mroku, przemocy, seksu, używek, powtarzających się motywów – to świat, w który albo wchodzi się na całego, albo nie wchodzi się wcale. Myślę, że to zależy od osobowości i doświadczeń życiowych – znam ludzi, którzy nie znoszą jego estetyki i nie rozumieją jego sztuk (i to nieustanne pytanie „Jak można w teatrze wytrzymać pięć godzin?”), ale jak tak na nich patrzę, jakoś mnie to nie dziwi… Ja należę do grona osób, które są od tego świata uzależnione, od tego typu przeżyć i emocji, jakich on dostarcza. Ostatnio na spektaklu Nowego Teatru byłam w listopadzie, także na „Kabaret…” przyszłam maksymalnie „wygłodzona” i gotowa na wszystkie emocje. Jak zwykle, nie zawiodłam się – mogłabym teraz analizować i opisywać spektakl, ale to historia na osobny artykuł. Napiszę tylko, że teraz już zawsze inaczej będę słuchać albumu Radiohead „Kid A” (a jest to mój ukochany album), mając przed oczami sceny ze spektaklu. Magia!

Taki początek nadał bieg całemu festiwalowi, jak dla mnie. Pokazał mi, czego szukam i czego chcę doświadczyć w Gdyni – szczerości oraz emocji, jakich dostarczać może tylko muzyka. I wszystko to odnalazłam w koncercie Blur. Ich pierwszy raz w Polsce, sama nie mogłam uwierzyć, że ich widzę. Są w świetnej formie, zdecydowanie ich reaktywacja nie jest tylko szablonowym odcinaniem kuponów – przez granie utworów mniej znanych, ale genialnych, udowadniają, że wciąż kochają to, co robią. Zaczęli od utworu, który pamięta chyba każdy, kto żył w latach 90., „Girls and Boys”, skończyli hitem „Song 2”. W międzyczasie wszystkie ich najważniejsze utwory, bardziej znane i mniej. Niesamowicie zabrzmiały „Tender” i „This Is A Low”, śpiewane przez zgromadzoną publiczność. Damon Albarn, bodaj jeden z najlepszych muzyków na tej planecie, nie utrzymywał nas na dystans, wręcz przeciwnie – był bardziej jak kumpel niż gwiazda. Ten koncert równie dobrze mógłby wydarzyć się w 2000 roku – nic się nie zmienili, czas tylko im służy. A powiedzmy sobie szczerze, to był ich pierwszy i ostatni raz w Polsce, nie będziemy mieć już takiej okazji.

Swój bieg festiwalowy zaplanowałam na zasadzie teatr – muzyka. Drugiego dnia był to spektakl „Nancy. Wywiad” z genialną Magdaleną Popławską. Historia Sida Viciousa i Nancy Spungen, na dwie osoby, bez słów, gdzie dominuje muzyka, taniec, świadomość ciała i emocje. Rockowa magia. Idealną kontynuacją tych doznań był koncert Mistrza Nicka Cave’a i jego The Bad Seeds. Myślałoby się, że w tym wieku (56 lat) wyjdzie na scenę i ledwo będzie trzymać się mikrofonu. Użycie słów „wręcz przeciwnie” to za mało! Czarował, non stop utrzymywał kontakt z publiką, rozmawiając z nami między utworami i spędzając więcej niż połowę koncertu pod barierkami w uściskach fanów. Przyjechał z jednym z najlepszych albumów tego roku, „Push The Sky Away”, i choć to jego prezentacja zajęła lwią część koncertu, nie zabrakło klasyków, takich jak „Weeping Song” czy „From Her To Eternity”. Były chwile melancholii, budowania spokojnej atmosfery, ale tylko po to, by powracać z energią jakiej mogą pozazdrościć inni wykonawcy tego dnia. Nick to szaman sceny, taki trochę Morrison, z tymi swoimi historiami i emocjami, jakie daje.

Trzeci dzień trochę rozciągnął mi się w czasie, ponieważ rozpoczęłam go od spektaklu „Courtney Love”, a skończyłam wracając przy dźwiękach Disclosure. Niby wszyscy znamy historię Nirvany, Kurta i Courtney, ale wciąż można poznać ją z innej strony – i właśnie tego dowodzi dzieło Teatru Polskiego z Wrocławia. Oraz tego, że „it’s only rock’n’roll” to zawsze aktualna fraza. Potwierdzili to panowie z Queens of the Stone Age absolutnie genialnym koncertem. Wręcz idealnym. Zacznijmy od tego, że to dla wielu osób zespół kultowy, a ja do tego grona od wielu lat należę. Różnie z nimi bywało, ale zawsze nagrywali świetne albumy, i nie inaczej jest z najnowszym „… Like A Clockwork”. I choć to ten album promowali, nie zabrakło klasyków, z resztą, zaczęli od najlepszego z możliwych – „Feeling Good Hit Of The Summer”. Niesamowity kontakt z publicznością, wręcz ciężko stwierdzić, kto bardziej kim się zachwycał – my nimi czy oni nami. A nowy album na żywo brzmi tylko lepiej!

Scenę Główną tego dnia zamknęli panowie z The National. Drugi raz na festiwalu był zdecydowanie lepszy, niż pierwszy. Noc, zimno, mała, ale właściwa publiczność to idealne warunki dla tej emocjonalnej, mrocznej muzyki. I wokalista Matt, jak zawsze zjawiskowy, przeżywający każde słowo z tekstu piosenki, jak zawsze kochający publiczność. Udowodnił to wybiegając do niej, ale nie „bezpiecznie” przez barierki, ale omijając je i wpadając w tłum od strony zwykłych słuchaczy. Biegł z nami i śpiewał, nie unikał fanów, sprawiał, że czuło się bliskość z wykonawcą jaką rzadko kiedy można poczuć.

Ostatni festiwalowy dzień był dla mnie jednym wielkim nieporozumieniem, zalążki tego uczucia dał mi teatr („Paw królowej”, zupełnie nie moja estetyka) i ciągnęło się to aż do występu Jonny’ego Greenwooda. Albo przynajmniej do połowy koncertu Kings Of Leon. Jonny jak zwykle magiczny, nieśmiały do bólu, ale ofiarujący coś, czego tak bardzo brak jego poprzednikom na Scenie Open’er (Głównej) – szczerość i wielki talent. To było niby tylko piętnaście minut, ale piętnaście minut sam na sam z gitarą i laptopem oraz kompozycją „Music For 18 Musicians” Steve’a Reicha. Nie było to moje pierwsze zetknięcie z tym projektem (wcześniej tylko raz w Polsce, festiwal Sacrum Profanum 2011), ale zdecydowanie bardziej niż za pierwszym razem zrozumiałam istotę muzyki Reicha.

Dzień piąty – czy można go tak nazwać? To chyba najbardziej kontrowersyjny w recepcji dzień na terenie lotniska Kosakowo. Koncert Rihanny wywołał tyle złych opinii, iż wręcz w modzie jest wyrażanie się tylko negatywnie na jego temat. Ale nie oczekiwałam niczego innego po takiej publiczności… Zamysł organizatorów był taki – organizujemy dodatkowy koncert Rihanny na terenie Open’era, ale już nie w ramach festiwalu, dajemy możliwość darmowego uczestnictwa wszystkim posiadaczom karnetów czterodniowych. Pomysł sam w sobie super, ale dzięki niemu na koncercie 3/4 osób to osoby nieznoszące samej artystki, które przyszły, żeby tylko utwierdzić się w swojej opinii na jej temat. Zero zabawy w trakcie koncertu, jedynie pod barierkami, no chyba, że za zabawę mamy hejterskie stanie w tłumie, oglądanie sceny i nabijanie się z wykonawcy. Oburzenia, że jak mogła mieć playback? Nie miała go cały czas, jedynie chórki z laptopa. Z resztą, ona nigdy wielką wokalistką nie była, w jej koncertach chodzi o zabawę, a nie przesadne ocenianie. I myślę, że gdyby Rihanna zagrała ten sam koncert w Gdyni jeszcze pięć lat temu, jego odbiór byłby zupełnie inny, to kwestia tylko i wyłącznie publiki. Bo jeśli ktoś lubi Riri nie wyszedł z koncertu zawiedziony – w set liście wszystkie najlepsze jej utwory, wokalnie dawała radę, zwłaszcza w bisie („Stay” i „Diamonds” już bez tancerek, sama R. z mikrofonem i zespołem), jak zawsze tańczyła uwodzicielsko i niepowtarzalnie.

Postanowiłam sobie być szczera i nie pisać o koncertach, które mnie nie poruszyły i mnie rozczarowały, a było ich parę, zwłaszcza dwie headlinerskie nazwy. Ja naprawdę kiedyś byłam wielką fanką Kings Of Leon i żal patrzeć co się z nimi stało. Czasy jednego z najlepszych albumów ever, czyli „Because of the Times”, minęły bezpowrotnie… Co do Arctic Monkeys napiszę tylko tyle, że Alex Turner z tą swoją nacelowaną fryzurką, fatałaszkami, koszmarnym akcentem i pozą nie jest nawet cieniem tego Alexa, któremu kiedyś wierzyłam. Bywa.

Po paru latach jeżdżenia rok w rok do Gdyni pożegnałam się z Open’erem. Wystarczyło raz pojechać na katowickiego OFFa i już nie widzi się tyle plusów w takich masówkach jak kiedyś. Ale mimo to wciąż marzy mi się Glasto… (Agata Kozłowska)

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.