Koncert Paula McCartney w Polsce to tak duże wydarzenie muzyczne, że nie mogliśmy oprzeć się pokusie przygotowania dla Was dwóch relacji. Pierwszą z nich przygotowała Agata Kozłowska.

Pamiętam jak po koncercie Iggy’ego Popa z The Stooges (czyli jego najlepszym wcieleniem) rozmawiałam ze znajomym, który z racji wykonywanego zawodu widział o wiele więcej koncertów niż ja. Dziwiłam się, jak to jest możliwe, by on, w takim wieku (66 lat) mógł tak zachowywać się na scenie (a jest na niej zdecydowanie dzikim zwierzem). Znajomy odpowiedział mi, że każdy dawałby radę, gdyby miał przed sobą tygodnie wypoczynku i masę ludzi dbających o to, byś wstał o danej godzinie i wyposażony w odpowiednią ilość specyfików w swojej krwi wybiegł na półtoragodzinny koncert.
Ta anegdotka przypomniała mi się wczoraj, gdy patrzyłam na Paula McCartneya. Ma 71 lat i energię nie większą, niż niejeden mój rówieśnik. Podczas wczorajszego koncertu ani razu nie zrobił sobie dłuższej przerwy (wyłączając te krótkie między dwoma bisami), o formie wokalnej nie wspominając. Więc skąd w mim ta energia, skoro powszechnie wiadomo o jego wegetarianizmie i stronieniu od używek? Odpowiedź na to pytanie przyszła do mnie wczoraj w nocy, gdy opowiadałam komuś swoje wrażenia z koncertu na gorąco – za tym wszystkim kryje się Pasja. Taka, która kierowała nim w jego życiu cały czas, chęć grania muzyki, którą kocha i prezentowania jej ludziom, którzy kochają jego i ją. (Żeby nie było – to jest akurat mój najmniej lubiany Beatles).
Ale to, co również urzeka to fakt, że dla Paula – bodaj jednego z najważniejszych muzyków na tej planecie – warszawski koncert nie był typowym powtarzaniem schematu. Owszem, cała set lista była znana, jest stała na tej trasie muzyka, ale w wykonaniach nie było automatyczności i przesadnej reżyserii. Paul bawił się z publicznością, chwilami tańczył, opowiadał wiele anegdotek (w tym znaczną część po polsku, mówił rewelacyjnie i pięknie!). Widać było, że doskonale wie w jakim kraju i mieście się znajduje, jak długo publiczność czekała na ten koncert. A taki wyraz szacunku ze strony artysty to nieczęsta rzecz – uwierzcie mi, na 3/4 koncertów, na jakich byłam, wykonawcy nie powiedzieli nawet słowa „Poland”, nie mówiąc o uczeniu się języka polskiego. Jak do tej pory tylko Eddie Vedder z Pearl Jam czynił takie wysiłki w nauce naszego języka.
A muzycznie, czego tam nie było. Muzyk czaruje i prezentuje cały wachlarz odmiennych muzycznych emocji, w tym idealnie skonstruowanym repertuarze. Klasyki Beatlesów (zaczynając od tłumnie odśpiewanego „Eight Days a Week”), Wingsów (genialne „Live and Let Die”, „Let Me Roll It”!) i z solowej działalności McCa. „Hey Jude” odśpiewane przez cały Stadion, momenty ostrzejsze (nie zabrakło pirotechniki) i łagodniejsze – gdy Paul, bez żadnych skrupułów chwytał gitarę i pozostając samotnie na scenie grał swoje klasyki typu „Yesterday”. Ale największe szaleństwo na scenie działo się (uwaga, opinia ściśle subiektywna) podczas zagranego właśnie na bis „Yesterday” – klasyka z „Białego Albumu”, „Helter Skelter”. Ta energia, gitary, zadziorność – nic dziwnego, że tym utworem inspirowały się całe pokolenia rockowych kapel, ale kto by pomyślał, że Paul wciąż będzie tak genialnie wykonywać go na żywo?!
Na dowód tego, jak bardzo dobrze Mistrz czuje się ze swoją przeszłością są w secie nie tylko wszystkie jego hity za czasów Beatlesów, ale też idealne zakończenie „Carry That Weight” i „The End” – wyciągnięte z „Abbey Road”, tego ostatniego i kto wie, czy nie najlepszego albumu tej grupy.
Zazwyczaj narzekałam na publiczność stadionową/halową. Ale nie mogę tego czynić w kontekście tego koncertu. To, że pojawiły się tam całe rodziny, czasem nawet trzypokoleniowe, nie było zdziwieniem, ale to, jak publiczność potrafiła się zjednoczyć, wspólnie bawić, to rzecz niespotykana jak dla mnie na koncertach tego wymiaru. Może uściślę – publiczność trybunowa. A jak radzili sobie ci na płycie? Organizator koncertu ustawiając tam krzesełka liczył pewnie na to, że będą grzecznie siedzieć i klaskać. A tu niespodzianka – już od pierwszych minut wszyscy wstali i kto miał ochotę ten biegł pod scenę, gdzie duża grupa fanów bawiła się skacząc i tańcząc przez cały koncert. Zazdrościłam tym szczęściarzom nie tylko widoku Paula, jak na dłoni, ale samej zabawy! Uwierzcie mi, śpiewanie z tym tłumem takich utworów, jak „Let It Be”, to niezapomniane i magiczne przeżycie, w którym naprawdę czujesz, że „there will be an answer” na wszystkie codzienne problemy…
Ten koncert uświadomił mi, że muzyka to rzecz, która nigdy się nie starzeje. Ale jeszcze lepiej gdy tak wiekowy wykonawca wciąż gra ją z taką samą energią i pasją jak lata temu. A kto wie, czy może nawet nie większą? Ilu jest takich wykonawców, którzy odmienili przemysł muzyczny i popkulturę, i wciąż grają? Banalna odpowiedź – dopóki David Bowie nie wróci na scenę, o ile wróci – dwoje. Jeden z nich wczoraj zagrał swój pierwszy koncert w Warszawie. Chciałabym móc wierzyć, że nie ostatni, ale racjonalizm wygrywa… A skoro sam Paul, nareszcie, przybył do Polski, pozwalam sobie wierzyć, że ten drugi wykonawca też przybędzie. (Agata Kozłowska)
PS Jeszcze nigdy w życiu nie oklaskiwałam wykonawcy w taki sposób jak wczoraj po „Hey Jude” – na kolanach. A to jest wyraz uznania i szacunku największy, na jaki wtedy wpadłam.
* * * * *
Relacja z koncertu Mateusza Kołodzieja.
Oficjalna fotorelacja z koncertu na Facebooku Live Nation Polska.
trzy bisy? chyba byliśmy na różnych koncertach :)
PolubieniePolubienie
albo Paul wyszedł jeszcze po północy jak opuściłem stadion
PolubieniePolubienie
Bisy oczywiście dwa, przepraszam za błąd :)
PolubieniePolubienie
Korekta zrobiona.
PolubieniePolubienie
No i jeszcze Mick Jagger także po polsku parę słów mówił do publiczności
PolubieniePolubienie
Nie jeden muzyk mówił ;) a na Micka czekam całe życie, zdążyłam sobie wytatuować pewne stonesowe słowa a Jego jak nie było w Polsce od 2007 tak nie ma wciąż, szkoda!!!
PolubieniePolubienie