Z powodów osobistych Krótka piłka zniknęła z blogu na dwa tygodnie. Aby zrekompensować ten – niejako stracony – czas w 181. odcinku cyklu przygotowałem więcej niż standardowe dwie-trzy recenzje. Zapraszam do lektury.
Na początku kilka słów wyjaśnienia. Ostatnie dwa tygodnie to brak wpisów w ramach cyklu Krótka piłka. Fakt ten nie był spowodowany moim lenistwem, ale sprawami osobistymi, o których nie chciałbym tutaj szczegółowo się rozpisywać. Kilkanaście dni z rzędu sporo czasu przebywałem nie tyle poza miejscem zamieszkania, ale w innym województwie. Późnymi popołudniami (lub wieczorami), po powrocie do domu, nie miałem już czasu i chęci słuchać muzyki z myślą o jej recenzowaniu. Końcówka ubiegłego tygodnia (czwartek, piątek) to dopiero powrót do tzw. codzienności. Weekend całkowicie poświęciłem już na nadrabianie muzycznych zaległości, czego częściowe efekty sprawdzić można poniżej.

Struggle With God „Lid Curtain EP”
Kolejny raz na łamach blogu wracam do ubiegłego roku. Tym razem za sprawą słupskiego tria Struggle With God, które w tamtym okresie własnym sumptem wypuściło epkę zatytułowaną „Lid Curtain”. Na samym początku przestroga: pozycja wyłącznie dla fanów gatunku. Słuchacze nieprzepadający za klimatami metalu i ciężkiego rocka powinni zwyczajnie dać sobie spokój. Szczególnie uciążliwe byłyby dla nich trwające w sumie dwie-trzecie płyty utwory „Gates of Lust and Hatred” i „Celestial Bodies”. Mocne gitary, zmiany tempa, typowa dla gatunku maniera wokalna i brzmieniowy brud dla fanów metalu są jednak tym „co tygryski lubią najbardziej”. Nie zdziwi mnie zatem fakt, że dla większości słuchaczy obcujących na co dzień z muzyką kapel podobnych do Struggle With God, właśnie te piosenki wymieniane będą jako najmocniejsze momenty płyty. Całość, swego rodzaju klamrą, zamyka w pełni instrumentalny utwór tytułowy. Dla mnie to właśnie te fragmenty „Lid Curtain”, kiedy muzyka nie jest wspierana wokalem, wydają się być najlepszymi. Jak więc widać, na epce szczecinian każdy znajdzie coś dla siebie.

Sheep „Iluzja bohaterów”
Sheep od kilku lat, koncert po koncercie, poszerza grono fanów. Jednak nie samymi występami „na żywo” słuchacz żyje. Miło jest też zabrać muzykę do domu i odtworzyć ją wyłącznie dla samego siebie. Rockowa formacja po dość długim okresie zdecydowała się wreszcie na nagranie albumu, a tym samym ukłon w stronę tych, którzy z brzmieniami tworzonymi przez grupę pragną pozostać w dłuższym związku. „Iluzja bohaterów” to swego rodzaju the best of. Na płycie znalazły się bowiem utwory dobrze znane tym, którzy śledzą poczynania Sheep. Z jednej strony – szkoda; z drugiej – sprawdzone piosenki przyciągną lepiej uwagę potencjalnego nabywcy. Od strony muzycznej Sheep Ameryki nie odkrywa. Płyta to gitarowe riffy, brudny wokal i brzmienie, jak na hard rock/rock przystało. Kolejne numery, jakie znajdziemy na krążku, to bardziej hołd i ukłon w stronę starych mistrzów i klasyków gatunku niż chęć jego rozwoju i gwałtownej zmiany. Tylko po co udziwniać, skoro można zrobić coś dobrze bez zbędnego kombinowania?

Nick Cave & The Bad Seeds „Push the Sky Away”
„And some people say it’s just rock’n roll. Oh, but it gets you right down to your soul” śpiewa na nowej płycie Nick Cave wyrażając niejako wszystko to, o czym chciałbym teraz napisać. Album „Push the Sky Away” to zmiana o przysłowiowe 180 stopni w stosunku do ostatniego krążka nagranego z The Bad Seeds. „Dig, Lazarus, Dig!!!” było bardziej energetyczne, szorstkie, ze szczyptą muzycznego wariactwa. Tegoroczny krążek to spora dawka minimalizmu, ballad i spokojnych brzmień. Ktoś powie, że to alternatywny rock, sam Cave, że rock’n’roll, ja zaryzykuję stwierdzenie, że mamy do czynienia ze swego rodzaju bluesem połączonym z wrażliwością odbierania otaczającego nas świata charakterystyczną dla urodzonego w Australii artysty. Jeden z pierwszych faworytów do najlepszej płyty 2013 roku.

Greg Bowden „Easy Street”
„Table for Two”, debiutancki album Grega Bowdena z 2006 roku, zupełnie nie trafił w moje gusta. Nie inaczej jest z drugą płytą jazzmana. Krążek zatytułowany „Easy Street” to jedenaście w pełni instrumentalnych utworów (nie licząc wokaliz w numerze tytułowym). Utworów, co trzeba niestety zaznaczyć, bardzo nudnych i mocno przewidywalnych. Doskonale zdaję sobie sprawę, że smooth jazz nie będzie dostarczał dyskotekowych rytmów, jednak większość kompozycji zawartych na tym albumie oparta została na zgranych chwytach i pomysłach, co skutecznie zniechęca do ponownego sięgnięcia po krążek. O ile do udanych zaliczyć trzeba momenty ze słyszalną gitarą basową i utwór „Strollin'” z ciekawą egzotyczną wstawką, o tyle reszta płyty zupełnie nie wzbudza we mnie zainteresowania. Za każdy razem mam wrażenie, że wszystko to już gdzieś słyszałem. Nie znam ulicy, którą przemierzał Bowden – być może to jest powodem niezrozumienia jego muzyki.

Alice Russell „To Dust”
Brytyjka od prawie dekady, płyta po płycie, buduje swoją renomę i pozycję na muzycznej scenie. Bez spektakularnych sukcesów, ale z niezwykle równymi krążkami, niemal co roku, Russell serwowała nam soulowe piosenki, których chciało się po prostu słuchać. Wydając w 2009 roku swoją ostatnią solową płytę, w kolejnych latach wokalistka skupiła się na innych aspektach muzycznej kariery, wydając m.in. w roku ubiegłym wspólny album z producentem i didżejem Quantikiem („Look Around The Corner”). Teraz wraca w pojedynkę i znów czaruje – przede wszystkim głosem, który bezsprzecznie należy do najlepszych współczesnych kobiecych wokali. Ukłon w tym miejscu należy się producentowi płyt Alice, Alexowi Cowanowi, który tak umiejętnie żongluje kolejnymi muzycznymi fakturami, że te nie zabierają miejsca wokalowi, nie przytłaczają go, a wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej uwypuklają. Singlowe „Heartbreaker” niszczy perkusją, w „Citizens” Russell pięknie unosi się nad tłem tworzonym przez chórek i dźwięki fortepianu. Tu urocze jest nawet wymieniane kolejnych liter alfabetu w otwierającym płytę, półtoraminutowym „A to Z”. Takich płyt się słucha i chwali, słucha i chwali, słucha i chwali. I tak w kółko.

Bardzo Bardzo „Bardzo Bardzo EP”
Anglojęzyczny debiut polsko-amerykańskiej grupy. Ciekawa fuzja jazzu, funku, psychodelicznego rocka z elementami soulu i elektroniki. Zróżnicowana pod względem stylu i tempa epka ukazuje szeroki wachlarz możliwości zespołu. Typowe zagranie debiutanta – zaprezentować wszystko, co najlepsze. Przy dłuższym materiale okazać by się mogło to zgrubne. Epka daje przede wszystkim atut „niezamęczenia słuchacza”. Najsłabszym elementem całej układanki wydaje się być wokalistka. Przy wolniejszych, bardziej balladowych fragmentach, jej głos – nieco monotonny – lekko drażni i sprawia, że czekam na szybszą i głośniejszą partię. Być może warto pomyśleć nad materiałem instrumentalnym?

Kiev Office „Zamenhofa”
Epką z rockową wizją wierszy Miłosza kupili mnie na dobre, teraz tylko podbijają poziom ekscytacji. Z „Zamenhofa” jest jednak mały problem – to w dużej mierze utwory starsze (tzw. odrzuty) i już znane piosenki. Płyta to tylko trzy premiery – „Jerzy Pilch”, „Bałtyk nocą” i „Six Six Six”. Wszystkie zacne i udowadniające, dlaczego trójmiejska grupa należy do czołówki alternatywnej sceny w Polsce. Z wiadomych powodów szczególnie raduje mnie numer otwierający, czyli „Jerzy Pilch”. Z zainteresowaniem słucham również wersji live utworu „Bałtyk nocą” oraz kilku starszych kawałków z „Archeologiem” na czele. Album będący przekrojem tego, co w twórczości Kiev Office najlepsze; album dla fanów zespołu; w końcu album dla tych, którzy chcą poznać muzykę grupy bez konieczności sięgania po każdą z płyt osobno.
Mateusz „Axun” Kołodziej