Relacja: OFF Festival (03-05.08.2012 r., Katowice, Dolina Trzech Stawów)

Katowicki OFF Festival na stałe wpisał się w muzyczny kalendarz polskich wydarzeń muzycznych. Co roku na zaproszenie Artura Rojka do naszego kraju przyjeżdżają gwiazdy muzyki alternatywnej z całego świata. W tym roku byli to m.in. Charles Bradley, Daughn Gibson oraz grupa The Stooges z liderem Iggym Popem. Zapraszamy do sprawdzenia relacji z imprezy.

Forever Dolphin Love
Byłam na wielu różnych festiwalach, od zawsze najważniejszy będzie dla mnie gdyński Open’er (bo pierwszy, bo naj), ale to katowicki OFF, na którym spędziłam ostatni weekend, zdecydowanie wygrywa w kategorii ulubionego festiwalu.

Pierwszy raz najlepszy, wtedy wszystko jest nowe, świeże, niczym nie skażone. I tak właśnie było na OFFie, przynajmniej dla mnie, ponieważ byłam na tym festiwalu pierwszy raz. Położony w pięknej Dolnie Trzech Stawów, która kryje w sobie tak magiczne zakamarki, iż nic dziwnego, że dla tego miejsca można stracić głowę. To festiwal pełen ludzi świadomych, poszukujących różnych doznań muzycznych, ludzi wyluzowanych. Festiwal bez pośpiechu, pełen spokoju, zabawy, różnorodnej muzyki – od rocka po rap i elektronikę. I wszystko to na najwyższym poziomie. To miejsce, do którego przyjeżdża się po to, by weryfikować na żywo swoje muzyczne miłości, ale przede wszystkim po to, by poznać nowe. Wiem, że z założenia każdy festiwal muzyczny ma taki cel, ale jeszcze na żadnym nie czułam takiego szacunku do słuchacza, do fanów muzyki, takiej ponad wszelkimi gatunkami i szufladkami. To, co chwyci za serce każdego festiwalowicza, to szacunek ze strony organizatorów. Nie jest się przeszukiwanym jak więzień wchodzący na teren więzienia. Na wejściu dostajemy grubą książeczkę, pełną pomocnych opisów każdego wykonawcy; nie musimy przez czas festiwalu jeść tylko niezdrowego fast foodu w zawrotnej cenie, można znaleźć różnorodną kuchnię w przystępnej cenie (i może dlatego tak bardzo pokochałam to miejsce, bo wreszcie szanują ludzi nie jedzących mięsa) i – co najważniejsze – są stoiska z mnóstwem płyt w tak niskich cenach… Wróciłam tylko z jedną, ale jaką! „Midnight boom” The Kills.

I paradoksalnie właśnie ten brak pośpiechu sprawił, iż to był festiwal, na którym zobaczyłam (i przede wszystkim, przeżyłam) najwięcej koncertów w ciągu trzech dni, niż gdziekolwiek wcześniej. 25 koncertów, po całkowite zauroczenie, skakanie, śpiewanie i zapominanie o otaczającej rzeczywistości do uciekania po 15 minutach.

Charles Bradley na OFF Festivalu (foto: Nick Helderman/facebook.com/offfestival)

Koncerty w dniu pierwszym, które porwały mnie najbardziej, to uwielbiane przeze mnie brytyjskie Chromatics oraz odkrywany na żywo Charles Bradley. Pierwsi czarowali w scenie namiotowej, nazywanej Sceną Trójki, grając swoje magiczne dźwięki. Za to Charles, pan w dość podeszłym wieku na scenie głównej, czyli Scenie mBank, wraz ze swoim zespołem zaserwował garść soulowych dźwięków. Trzeba przyznać, iż showman z niego niezły, a i ruchy sceniczne jak na te lata również. Do tego genialny kontakt z publicznością, wyznania miłosne rzucał w przerwach między każdym utworem. Ponad wszelkimi pochwałami był koncert grupy Death In Vegas, tworzącej raczej muzykę instrumentalną i eksperymentalną, taką, o której ciężko powiedzieć, iż porywa na żywo. Jednak znowu sprawdziła się zasada, iż najlepsze koncerty odbywają się w towarzystwie deszczu (bo tak właśnie było z tym). Trochę zawiedli Metronomy, główna gwiazda (o ile tak można o kimkolwiek na tym festiwalu napisać) dnia pierwszego. Bardzo lubię ich muzykę, byłam na ich koncercie w warszawskiej Stodole, i jakoś wtedy było lepiej – bardziej energetycznie, spójnie. Ale wielki plus za to, iż nie stoją w miejscu, zmieniają aranżacje utworów. Pozostaje czekać na nowy album, nad którym prace mają rozpocząć na jesień. Na plus wypadli również chłopaki z zespołu Snowman, długowłosy Kurt Vile czy postpunkowi Savages. To, co zawiodło mnie tego dnia najbardziej to legendarna brytyjska grupa Mazzy Star – to był koncert dobry muzycznie, ale jak dla mnie pozbawiony magii i całkowitego kontaktu z publicznością. Trochę zbyt dużo zimna w tej mrocznej muzyce.

Doświadczenie pokazuje mi, iż drugi dzień każdego festiwalu jest zawsze jego najlepszym. Wtedy zna się już rozkład i rozmieszczenie scen, ma się lepszą orientację w terenie, więcej sił. A i same koncerty są jakieś bardziej niezapomniane. I tak też było w tym przypadku, to był dzień, na którym wytrwałam najdłużej i zobaczyłam najwięcej, niesamowicie różnych koncertów. Zaczęłam w Scenie Eksperymentalnej, gdzie za konsolą stał Daughn Gibson. I choć nagrania prezentują się dobrze, o tyle na żywo nie do wytrzymania dłużej niż 15 minut. Na tej scenie tego samego dnia widziałam fragment koncertu Mikołaja Trzaski, grającego wraz z paroma muzykami soundtrack do filmu „Róża”. Piękna muzyka, wzruszająca, klimatyczna, coś, z czym warto się zapoznać (choć może niekoniecznie wtedy miałam na to ochotę). Spontanicznie znalazłam się na Scenie Trójki na koncercie islandzkiej grupy Retro Stefson. Jakie było moje zdziwienie, iż daleko temu zespołowi do bycia „typowo” islandzkim – choć może muzycznie nie są porywający, mieli tak genialny kontakt z publicznością, iż te 50 minut spędzonych na ich koncercie było pełne skakania, tańczenia i wręcz plemiennej zabawy całej publiczności. Po nich na Scenie Leśnej T-Mobile, znajdującej się tuż obok, czarowali amerykanie z zespołu Other Lives. Bardzo spokojne, magiczne dźwięki, przywodzące na myśl zespoły takie, jak Fleet Foxes i Beach House. Po tym koncercie na tej scenie zagrali równie klimatyczni ich współrodacy z zespołu The Antlers. Koncert, na który bardzo czekałam nie zawiódł, wręcz przeciwnie, pozostaje chęć na więcej i więcej. Alternatywą dla tego grania były dwa koncerty odbywające się na największej scenie – Thurston Moore i grający po nim najważniejszy mężczyzna tego festiwalu (poza Arturem Rojkiem oczywiście) Iggy Pop. Koncert pierwszego był „typowym” rockowym graniem, pełnym gitar oraz ducha macierzystej grupy wykonawcy, czyli Sonic Youth. Z resztą, ten festiwal był gratką dla fanów SY, ponieważ poza Thurstonem trzeciego dnia festiwalu występowała Kim Gordon, jego była, bądź obecna, żona (nie wiem już sama jak tam z nimi jest), drugi główny filar zespołu. Największym wydarzeniem całego festiwalu był, jak można się tego było spodziewać, koncert legendy punka i rocka – Iggy’ego Popa i grupy The Stooges. Lata mijają, ale Iggy nadal pozostaje showmanem – szamanem nie do podrobienia, zdecydowanie jest starszym dziadkiem ledwo stojącym na scenie. Nie dość, iż ma więcej energii niż ja sama, do tego nadal ma świetny głos i zdobywa publiczność na władanie po paru minutach. Nie dość, że zaprosił część fanów na scenie do wspólnego tańca, to jeszcze po koncercie wiernie został przez chwilę na scenie dziękując widzom za energię i przybycie. I niech mi ktoś powie, że wiek ma znaczenie w rock’n’rollu… Żaden koncert po takim nie mógł mnie bardziej porwać tego dnia – ani raper DOOM (któremu raczej przydała by się siłownia i porządny DJ), ani duet High Places. Ostatki sił wykorzystałam na tańczenie na secie DJ młodziaka Kuedo, który zagrał jako ostatni wykonawca tego dnia na Scenie Eksperymentalnej, mieszając różne odmiany elektroniki z jednym motywem przewodnim.

Iggy Pop na OFF Festivalu (foto: Nick Helderman/facebook.com/offfestival)

Dzień trzeci przyniósł mi trzy koncerty, o których warto wspomnieć, w tym koncert, który dla mnie był najlepszym koncertem całego festiwalu. Ten tytuł nie mógł zgarnąć nikt inny, jak Connan Mockasin. Przez cały festiwal czekałam na ten występ najbardziej, ciągle nucąc „Forever Dolphin Love”. To nie tak, iż jest to jedyny koncert, który tak bardzo mi się podobał, to raczej kwestia tego, iż to ten najbardziej mnie poruszył. Upłynął zdecydowanie zbyt szybko, bo piękne wydarzenia w życiu zawsze są chwilami. Connan występił w towarzystwie zespołu jak z bajki – dziwaczny basista, przypominający Deppa z kultowego filmu „Las Vegas Parano”, gitarzysta ubrany na czarno z grzywką na bok, dość normalny perkusista oraz kolejny muzyk, nad którego płcią zastanawiali się bodaj wszyscy, dopóki nie wyjaśnił tego sam Connan. Występ spójny, magiczny, nie zabrakło jego najważniejszych utworów – właśnie „Forever Dolphin Love”, granego na koniec części podstawowej czy też rozpoczynającego koncert „It’s Choade My Dear”. Niesamowity kontakt z publicznością, zabawa, na bis klasyk Jacksona „Remember The Time” połączony z rozdzieleniem się publiczności na dwie części, by stworzyć ścieżkę dla jednego z muzyków, który zszedł do publiczności i bawił się wspólnie z ludźmi. Długo, długo nie będę w stanie zapomnieć o tym koncercie, z resztą, nie chcę.

Kolejny ważny koncert, który przyniósł mi ten dzień, to występ Kim Gordon i Ikue Mori na Scenie Eksperymentalnej. Zdecydowanie był to wielki eksperyment, koncert składający się z jednej długiej kompozycji, pełnej muzyki eksperymentalnej i raczej ciężkiej w odbiorze. Jednak moja miłość do Kim nie ma granic i ten koncert idealnie trafił w moją wrażliwość. Szkoda tylko, iż skończył się on dość wcześnie i artystka, mimo najdłuższego wywoływania na bis jakie przeżyłam, nie chciała ponownie chwycić gitary w ręce. Ostatni występ tego dnia, który utkwił mi w pamięci, to koncert zespołu The Twilight Sad. Wiem, że to może być krzywdzące porównanie, ale cóż, jeśli jest prawdziwe? Ta grupa to dźwięki z szuflady „Editors, Interpol” i nie ma w tym jak najbardziej nic złego.

Pozostałe koncerty, no cóż… Stephen Malkmus And The Jicks byli raczej mdli, to samo tyczy się Swans – ale to po prostu jest nie moja muzyka. Nie dotrwałam do Africa HiTech, dwóch didżejów z Australii. Na plus tego dnia wypadli również Baxter Dury – typowo brytyjski zespół z ładnymi piosenkami.

Poza muzyką można było spotkać w Kawiarni Literackiej takich twórców, jak Olga Tokarczuk, Krzysztof Varga czy Andrzej Stasiuk (niestety nie byłam na żadnym z tych spotkań), kupić taniej książki, posłuchać muzyki klasycznej na słuchawkach w namiocie – kopule.

Jedno ze stoisk na OFF Festivalu (foto: materiały prasowe T-Mobile)

Zatem OFF to naprawdę „off”. Trzy dni, kiedy można całkowicie odciąć się od rzeczywistości, spędzać czas z tym, co dla każdego uczestnika festiwali muzycznych najważniejsze – czyli z muzyką. Na szczęście nie muszę czekać długo by znów zachwycać się Doliną Trzech Stawów, ponieważ wyjątkowo w tym roku odbędzie się tam festiwal Nowa Muzyka. Do zobaczenia tam! (Agata Kozłowska)

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.