Jedenasty Heineken Open’er Festival przeszedł do historii. Jak było na tej edycji? Który wykonawca zaprezentował się najlepiej, a do kogo można mieć zastrzeżenia? Co – oprócz muzycznych doznań – przygotowali w tym roku organizatorzy? Na te i inne pytania odpowiada obszerna relacja Agaty Kozłowskiej.
I call it art
Jedenasta edycja największego polskiego festiwalu muzycznego upłynęła pod znakiem chmur i różnych doznań artystycznych. Bo, co najważniejsze, Open’er przestał być festiwalem stricte muzycznym, zaczęła na nim pojawiać się również sztuka pod różnorodnymi postaciami.
Owe zmiany powodują, iż można pójść dwiema głównymi ścieżkami: ściśle muzyczną i tą obejmującą inne dziedziny sztuki. Ale nie dajmy się zwieść – wszystko to jest połączone ze sobą właśnie tym, iż muzyka odgrywa istotną rolę również poza scenami muzycznymi.
Zatem poza muzyką, która pozostaje najważniejszym elementem czterodniowego święta, mamy okazję zetknąć się z teatrem, muzeum oraz kinem. Kuratorem teatru został wybrany Nowy Teatr, którego głównodowodzącym do spraw artystycznych jest wybitny Krzysztof Warlikowski. Twórczość jego samego można było podziwiać za sprawą sztuki „Anioły w Ameryce”, z jak zwykle w jego przypadku, doborową obsadą aktorską. Raczej podziwiać mogli tylko wybrani – mimo iż przedstawienie grano codziennie w godzinach 12-17 mogło oglądać je tylko 500 osób każdego dnia. A że dostanie się tam graniczyło z cudem, pomimo wielkiej chęci i pasji musiałam obejść się smakiem. Jednakże za wynagrodzenie może posłużyć drugi spektakl, grany na terenie festiwalu przez kolektyw Gob Squad. Przedstawienie „Before Your Very Eyes” to godzinna opowieść o życiu i śmierci, dorastaniu i wszelkich pozorach i obowiązkach z tym związanymi – efektu całości dodaje fakt, iż aktorzy są poniżej wieku 19 lat.
W ramach muzem Open’er rozpoczął współpracę z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie prezentując wystawę „Video Killed the Radio Star”, będącą miszmaszem muzyki oraz filmów uzupełniających wizualnie treści dźwiękowe. Program kina został tworzony we współpracy z festiwalem filmów fabularnych Planete + Doc. Jednak o ile do „muzeum” udało mi się zawitać, o tyle do Alterkina zwyczajnie nie miałam kiedy. Byłam zbyt zajęta tym, co pomimo nowych elementów w programie festiwalu pozostaje najważniejsze – muzyką.
Trzeba to przyznać, iż tegoroczny Open’er muzycznie obfitował w tak wielką ilość wykonawców, których chciałam zobaczyć, iż nawet klonując się nie miałabym szans być na wszystkich koncertach. Trzeba było dokonywać wyborów, krzywdzących wyborów, bo jak przyjemnym może być decyzja o rezygnacji z uczestnictwa w koncercie lubianego wykonawcy na rzecz drugiego?
Pierwszego dnia, czyli w środę, główne punkty muzycznego programu były dla mnie jasne od początku – Main Stage z koncertami The Kills i Björk. Żadne z nich nie zawiodło mnie, wręcz przeciwnie. Jestem dużą fanką The Kills, zwłaszcza osoby Alison Mosshart, dlatego ten koncert nawet gdybym chciała nie mógłby być dla mnie zły. Niesamowita rockowa energia, nić połączenia pomiędzy Alison a jej partnerem z grupy, Jamiem Hincem, była widoczna i wyczuwalna na kilometr. Wzruszeni byli nie tylko fani, jak i sami wykonawcy – był to pierwszy występ grupy w Polsce w ciągu ich dziesięcioletniej kariery. Nie zawiodła również Björk – było wszystko, czego można się po niej spodziewać. Magiczny klimat, mnóstwo ciszy, specyficznych dźwięków i jej niecodzienna stylizacja, którą posługuje się na potrzeby promocji ostatniego albumu „Biophilia”. I choć nie do końca podoba mi się wizualnie jej ogromna ruda peruka, o tyle muzycznie i emocjonalnie zawsze będzie bliska mojemu sercu. A zakończenie, w postaci petardy dźwięków, z wręcz tarzającymi się dziko po scenie wokalistkami z chóru na długo pozostanie w mojej pamięci.
To, co straciłam na rzecz tych dwóch koncertów to dwa koncerty innych grup, które szalenie lubię, ale cóż – lubię nie kocham. Mianowicie Yeasayer i The Ting Tings. Nie mam możliwości wypowiadania się zbytnio na temat tych koncertów, ponieważ byłam na zaledwie ich 15 minutach, ale wieść głosi, iż było energetycznie i tanecznie.

Krzysztof Penderecki (foto: screen z transmisji internetowej)
Dzień drugi był spowity mgłą, która stworzyła idealny klimat dla wydarzeń muzycznych tego dnia. Zarówno mistrz Penderecki i Michał Moś z orkiestrą AUKSO odgrywający album Mistrza i Johnny’ego Greenwooda, jak i klimatyczni Bon Iver dużo zyskali dzięki niesamowitym warunkom atmosferycznym. Co by tu dużo pisać – muzyka klasyczna jest muzyką specyficzną, trudną i nie nadającą się do masowego odbiorcy. Może i liczba osób, które „dotrwały” do końca koncertu Pendereckiego nie była zbyt duża, ale z pewnością cały eksperyment można zaliczyć na plus dla organizatorów. Zaś koncert Bon Iver to najbardziej wzruszające doświadczenie, jakie przydarzyło mi się w całej mojej open’erowej historii. Nie bez powodu ta grupa, pod przywództwem Justina Vernona, staje się coraz bardziej znana na świecie – pokażcie mi inny zespół tak szczery, wzruszający i magiczny! Zakończeniem drugiego dnia, który w całości, poza krótkim wypadem na przeciętny koncert Dry The River, spędziłam pod Main Stage był koncert francuskiego duetu elektronicznego Justice. Nigdy nie kryłam się z tym, iż czekałam na ich wizytę w Polsce od lat i bynajmniej zawiodłam się połowicznie. To jeden z tych koncertów, wręcz setów didżejskich, gdzie całość bazuje na miksowaniu paru utworów, niż na pierwiastku showmańskim. Zatem niezbyt wiem, skąd bierze się obiegająca świat muzyczny wieść, iż ich koncerty to niesamowite show. Ale być może się mylę, i tak publiczność (w tym i ja) bawiła się wspaniale.
Trzeciego dnia dominował dla mnie rock, skoczny i pełen zabawy, a to za sprawą dwóch zespołów występujący po sobie na Main Stage – Bloc Party i Franz Ferdinand. I tu opinie są podzielone, jednak wszyscy są zgodni co do jednego – koncert Franz Ferdinand z pewnością przez wszystkich uczestników został uznany za świetny. Nie sposób było nie skakać w rytm przebojów takich, jak „Take Me Out”, „Can’t Stop Feeling” czy „Do You Want To”. Sama muszę przyznać, iż Bloc Party zagrali fajny koncert, jednak do poziomu Franz Ferdinand jeszcze trochę im brakuje. A może to też kwestia pory, zmroku i publiczności? Warto dodać, iż przed oboma zespołami wystąpił polski zespół L.Stadt, który swoją rockową energią idealnie sprawdził się przed dwoma późniejszymi grupami.

Dry The River (foto: screen z transmisji internetowej)
Czwarty dzień zapewne już przeszedł do festiwalowej historii jako najbardziej błotnisty w ciągu 11 lat jego trwania. Po burzy ziemia, która nasiąkała stopniowo pod ciężarem codziennych małych dreszczów, poddała się kompletnie, w wyniku czego wszyscy „pływali” w błocie. Znacznie utrudniało to poruszanie się po terenie festiwalu, w wyniku czego ominęłam koncert, na który bardzo czekałam (i jak się później okazało, bardzo potrzebowałam) grupy Friendly Fires. Na pocieszenie miałam magiczny koncert Bat For Lashes oraz dość przynudzające i depresyjne The XX. To nie tak, że nie przepadam za tą grupą, wręcz przeciwnie, ale na żywo brzmią jeszcze bardziej smutnie niż na nagraniach. Wychodząc z ich koncertu po niespełna 30. minutach cały czas miałam w głowie pytanie, jak można sprawić by utwór „Crystalised” brzmiał jeszcze bardziej dołująco niż w rzeczywistości na nagraniach studyjnych… Nic grupie nie ujmuję, po prostu poszukuję czegoś więcej niż słuchania smętnych piosenek. Za to na plus po tym, jak uciekłam z Maina, wypadła Brygada Kryzys oraz grający na zakończenie set live Dj SBTRKT. Chociaż, jak pomyślę, jak genialny mógłby to być moment, gdyby grał on na zakończenie dużej sceny czwartego dnia, a co za tym idzie całego festiwalu. W związku z tym na ustach wielu festiwalowiczów pojawiała się refleksja, iż brakuje tradycyjnego, elektronicznego zakończenia festiwalu na Mainie. Ale wiadomo, nie można mieć wszystkiego.
Poza dużą dezorganizacją w kwestii wpuszczania chętnych na „Anioły w Ameryce”, wprowadzenie nowych dziedzin sztuki do programu festiwalu tylko dodało mu wartości. Myślę, że z takim, a nie innym repertuarem muzycznym dla większości świadomych festiwalowiczów, część poza muzyczna była idealnym jej dopełnieniem. Moja koncertowa „trójca święta” ciągle się zmienia, ale po czterdziesty bez snu, z ciągle gorącymi wspomnieniami napiszę, iż jak dla mnie najlepsze koncerty to: Franz Ferdinand/Bon Iver i The Kills. Ale to tylko moje własne, ściśle subiektywne myśli. Z resztą, jak można być w sprawach muzycznym szczerym i obiektywnym? Do zobaczenia na następnym Open’erze!
It’s always better on Holiday! (Agata Kozłowska)
widze ze z premedytacja omijalas polskich wykonawcow na festiwalu ale w sumie mnie to nie dziwi. na polski zespol mozna sie wybrac niemal co roku, a zagraniczna gwiazda przyjezdza do Polski czasami tylko raz w zyciu. ja skusilem sie tylko na CKOD ale zrezygnowalem po 30 minutach. niestety strasznie slabo. ciekawa relacja. nie zgodze sie tylko z fragmentem o Pendereckim. mysle ze taki gig jak Opener nie jest najlepszym miejscem dla takiej muzyki. organizatorzy chcieli zrobili to bez przemyslenia sprawy.
PolubieniePolubienie
Nie omijałam z premedytacją! Byłam na ul/kr, l.stadt, brygadzie kryzys, kapeli ze wsi warszawa, ckod. Mało, bo mało, ale zawsze coś :) Niestety, tak jak napisałeś, na koncerty polskich wykonawców można się wybrać z pewnością częściej (i taniej) niż na grupy zagraniczne.. Ale Saintbox i Coldair nie mogę sobie wybaczyć!
PolubieniePolubienie
byłam na openerze w tym roku pierwszy raz w życiu. było super! za rok też tam na pewno pojadę. niezapomniane przeżycia muzyczne i tyle koncertów do wyboru. na kilka dni przeniosłam się na inną lepszą planete!
PolubieniePolubienie
dobry tekst. przeczytalem jednym tchem.
PolubieniePolubienie
dziękuję za miłe słowa :) może wrócę do pisania dzięki temu? czas pokaże :)
a co do Open’era… od czterech lat mój rok nie przebiega w rytmie od sylwestra do sylwestra ale od jednego Open’era do drugiego :) życie bez tego festiwalu? niemożliwe! aczkolwiek przyznam się, że już coraz mniej nowych rzeczy muzycznie ten festiwal przede mną odkrywa, dlatego uderzam w Katowice na początku i końcu sierpnia :) relacje będą, jak tylko się ogarnę po :)
PolubieniePolubienie