Zapraszamy do sprawdzenia kolejnej, już trzeciej części naszego podsumowania 2011 roku. Dzisiaj Marcin Bareła przedstawia dziesięć zagranicznych płyt, które wywarły na nim największe wrażenie.
ZAGRANICA

#10 Bon Iver „Bon Iver”
Druga płyta Justina Vernona nie zachwyca może tak, jak debiut, jednak ciągle czaruje. Są tutaj bardziej mroczne kompozycje, a całość oscyluje wokół falsetowego i czasem nawet lekko drażniącego wokalu Vernona. Człowiek znany z tego, że piosenki na debiut nagrywał w leśnej głuszy, jednak chyba na trochę opuścił drzewa, podróżując po świecie, co sugerują tytuły poszczególnych piosenek („Lisbon”, „Calgary”, „Minnesota”). W moim odczuciu, w przeciwieństwie do Fleet Foxes, Bon Iver dał radę udźwignąć na barkach ciężar i skalę debiutu, proponując piosenki słabsze, ale ciągle dobre.

#9 The Drums „Portamento”
Mogę dostać opieprz, ponieważ wcześniej dałem im tylko 3/6. Tak rzeczywiście było, ale chyba jednak, z perspektywy trochę skrzywdziłem nowojorczyków. Zgoda – nie jest to album równy; tekstowo momentami zajeżdża konwersacją nastolatków na internetowym czacie, a muzycznie wręcz kładzie się na łóżku i mówi pie…, nie robię. Ale co ja zrobię, skoro połowa płyty podoba mi się tak bardzo, że słucham tych kawałków z konsekwencją osła? Co ja zrobię, że Jonathan Pierce potrafi być romantyczny, a z jego niektórych piosenek bije dziecięca radość, że gęba się uśmiecha? Nie skreślajcie The Drums, którzy, jak chcą, to potrafią zrobić świetny kawałek – jak dęciakowy „What You Were” czy radioheadowy „Searching for Heaven”. (czytaj pełną recenzję)

#8 Gem Club „Breakers”
Kwintesencja muzycznej medytacji. Nie da się inaczej słuchać tej płyty, aniżeli w samotności, wyłączając bodźce zewnętrze. Wypełnione fortepianem piosenki przenoszą w zupełnie inny świat. Co niektórzy zarzucą płycie monotonność i ściąganie z Kate Bush. Nie zgadzam się z tym. Z pozoru utwory mogą wydawać się monotonne, jednak wsłuchując się uważnie zauważymy częste zmiany rytmu, przejścia i wszelkiego rodzaju wstawki dają płycie żywe tchnienie. Jest jeden warunek: trzeba się wsłuchać i dać płycie szanse. Cierpliwość się zwróci.

#7 Radiohead „King Of Limbs”
Oprócz tego, że głos Thoma Yorka jest z każdym rokiem bardziej epicki, po raz pierwszy RH się cofnęli. Nie było kolejnego zwrotu w kierunku artystycznym, albo był – ale w tył, w kierunku „Kid A” i „Amnesiac”. Ale chwileczkę – toż to znakomite płyty. „King Of Limbs” niektórymi kompozycjami niebezpiecznie zbliżyła się do poziomu, zaprezentowanego właśnie na „Kid A”/„Amnesiac”, jednak ogólnie nie brakuje tutaj wariacji, podkreślmy to – jak na zespół – przeciętnych. Płyta przeszła bez większego echa, ale wyobraźcie sobie nowicjusza z takimi piosenkami. Debiut roku!

#6 The Streets „Computer and Blues”
Zapowiadana, jako ostatnia płyta Streetsów. Ja jednak jakoś nie wierzę w te deklaracje Mike’a Skinnera. Zespół, który zrewolucjonizował światowy hip-hop, tym razem stworzył dość przebojowy i zadziwiająco gitarowy album. Jest tutaj mnóstwo radiowych piosenek, oscylujących na całej palecie stylów, które spaja charakterystyczny rap Skinnera. Można powiedzieć, że piękna płyta.

#5 Wilco „The Whole Love”
Zawsze blisko folku. Każda ich płyta to swoiste wydarzenie, wszak w Stanach zespół ma status niemal kultowego. Co ciekawe, utwór otwierający całość – przeszyty niepokojem jak żołnierz kulami „Art of Almost” może zmylić czujność i zniechęcić spragnionych starego Wilco, jednak wszystko wyjaśnia się wraz z następnymi kawałkami, które są bardziej standardowe. Kanadyjczycy z Arcade Fire, a bardziej z Broken Social Scene, mogliby spokojnie wpisać płytę w swój kanon. Czasem jest bardzo country, kabaretowo, a czasem punkowo. Ale takiej doskonałości, jak „Yankee Hotel Foxtrot” już chyba nie będzie.

#4 Young Galaxy „Shapeshifting”
Kanadyjski duet wrócił z trzecią pełną płytą i podobno najlepszą (niestety nie znam dwóch poprzednich). Ta niewiedza jednak nie przeszkadza mi kontemplować się nad jakością piosenek. Producentem albumu jest muzyk szwedzkiego zespołu Studio, Dan Lissvik, a jako orientujący się w klimatach skandynawskich, nie dziwię się, dlaczego ta płyta akurat tak brzmi. W tym przypadku elektronika raczej wygrywa z żywymi instrumentami, jednak to tu, to tam mamy parę fajnych, gitarowych riffów lub pasaży.

#3 Destroyer „Kaputt”
Trochę żałuję, że nie mogłem zobaczyć Dana Bejara na żywo, podczas Off Festivalu w tym 2011 roku. Kolejna płyta ze stycznia, który po prostu wybuchł wspaniałymi albumami. „Kaputt” przenosi w senny klimat disco lat 80., aczkolwiek jest to bardziej chill-disco, aniżeli muzyka rzeczywiście do potańczenia. Bardzo tu przestrzennie – spokojnie zmieściłoby się tu i tam więcej instrumentów, ale to największa zaleta albumu, który rozluźnia i wciąga jak odkurzacz. Dużo tutaj rozmytej trąbki, a całość sugeruje, że Bejar dużo słucha Briana Ferry. Płyta świetna – daje odpocząć, ale i zanurza w swój specyficzny świat.

#2 Iron and Wine „Kiss Each Other Clean”
Ta płyta pojawiła się w styczniu i od razu stała się moim faworytem na album roku. Niewiele się, jak widać, od tego czasu zmieniło. Brodaty, jak Święty Mikołaj Sam Beam, stworzył płytę, która moim zdaniem biję na głowę faworyzowane, ale słabsze propozycję kolegów, folkowców z Fleet Foxes, czy Bon Ivera (zwłaszcza tych pierwszych). Oprócz niezwykle ciepłych, pop-folkowych propozycji, mamy tutaj trochę bluesa i jazzu. Słychać co chwila Beatlesów (np. w „Half Moon”), jednak siłą płyty jest umiarkowanie. Piękne harmonie wokalne, sporadycznie wycieczki gitarowe wymieszane są z wyraźnie słyszalnym basem i okazjonalnymi akordami pianina, a nawet harfą. Piękna i bardzo niedoceniona przez krytykę płyta.

#1 The Embassy „Life In The Trenches”
Mimo że nie można nazwać tej płyty tak oficjalnie studyjnym albumem, gdyż obok nowych piosenek znajdują się na niej także znane wcześniej, ale nie wydanie na pełnowymiarowej płycie utwory, nie mam wątpliwości, która z nich podoba mi się najbardziej w całym roku. Duet nie dość, że fałszujących Szwedów, którzy grają tylko poprawnie na instrumentach, tworzy zaskakująco świeżą, radosną muzykę. Dowód na to, że do tworzenia wcale nie trzeba wirtuozerii i kunsztu wokalnego. Liczy się pomysł na piosenkę, a tego ostatniego duetowi Lindson/Hakansson odmówić nie można. Prawdziwa inspiracja do sięgnięcia po gitarę i spróbowania własnych sił w muzyce. (czytaj pełną recenzję)
Marcin Bareła
* * * * *
grunt to umieć przyznać się przed samym sobą do błędu – to odnośnie płyty „Portamento”. :) pozycji 2-5 nie słyszałam. nadrobię jeszcze w styczniu! :)
PolubieniePolubienie
Nie kumam tego, dlaczego nikt nie komentuje? Przecież dobre zostały wymienione, fajnie napisane. Nikt nie ma nic do powiedzenia? :(
PolubieniePolubienie
słuchacze rapu tylko sobie ubliżają. tutaj jest kultura Mateusz :)
PolubieniePolubienie
Do Mateusza: Może wszyscy się ze mną zgadzają:D
Do Kamy: Dzięki, staram się
PolubieniePolubienie
To niech chociaż to napiszą, bo wygląda tak, że dobre podsumowanie zostało bez odzewu.
PolubieniePolubienie