W ubiegłym tygodniu swoją światową premierę miała nowa płyta amerykańskiej formacji The Black Eyed Peas zatytułowana „The E.N.D. (Energy Never Dies)”. Czy krążek ten jest końcem nudy w muzyce i niekończącym się źródłem tanecznej energii na wakacyjny czas? Postaram się odpowiedzieć na to pytania już teraz.
Nigdy przed Wami nie ukrywałem, że The Black Eyed Peas to jedna z moich ulubionych kapel. Ich dwie pierwsze płyty, wydane jeszcze tak naprawdę na początku mojej przygody z muzyką (1998 i 2000 rok), zmiotły mnie z powierzchni ziemi. Panowie robili super rzeczy, nie kłaniając się przy tym kulom w postaci komercyjnych potrzeb, jakie wysuwał w ich stronę muzyczny rynek. Potem do składu dołączyła Fergie i się spieprzyło. Tak to jest – wszystko co złe przez te baby! No dobra, może nie wszystko, bo swoje dołożył także Will.I.Am. – lider i człowiek odpowiedzialny za brzmienie albumów w jednym. To jego produkcje z płyty na płytę stają się coraz mniej, może nie tyle hip-hopowe, co „czarne”. O ile „Elephunk” (2003 rok) ma w sobie jeszcze coś z początków grupy, tak „Monkey Business” (2005 rok) i nowa płyta są tak beznadziejne, że pasują do nich słowa „mniej niż zero”, śpiewane przez Janka Panasewicza.

The Black Eyed Peas – The E.N.D. (Energy Never Dies) – okładka płyty
Nie wiem czy ten tekst będzie można uznać za pełnoprawną recenzję, bowiem płytę „The E.N.D. (Energy Never Dies)” zdołałem przesłuchać do połowy, a konkretnie do utworu „Ring-a-Ling”, który to jest 8. z 15. premierowych numerów, jakie wchodzą w skład krążka. Dalej po prostu nie mogłem zdzierżyć dźwięków, które wydobywały się z głośników. Nie wiem, ale w tym momencie powinienem chyba przeprosić właśnie mój sprzęt audio za to, że odtwarzałem w nim taki shit. Słowo przepraszam należy się także moim sąsiadom z bloku, którzy nie są przyzwyczajeni do tak niskiego poziomu muzyki, którą słychać z mojego mieszkania.
Jednak w piersi bić powinny się przede wszystkim Czarnookie Fasolki, które zaprezentowały się na piątym studyjnym krążku od tej najgorszej strony (żeby nie pisać „od dupy strony”). Jest tak słabo, że sam nawet nie wiem o czym tu pisać. O ile singlowe „Boom Boom Pow” przed kilkoma tygodniami dawało się jeszcze słuchać, tak dzisiaj nie ma o tym mowy. Piosenka jest już nieświeża, po prostu przejadała się. Reszta? „Reszta jest milczeniem” jak w „Hamlecie”. Fergie brzmi jak wysamplowana wokalistka z płyt podrzędnych dj’i dance/techno, męska część grupy chorobliwie używa natomiast autotune’a.

BEP w pełnym składzie (fot. myspace.com/blackeyedpeas).
Za BEP przemawia jedynie fakt, że chcieli zapewne nagrać krążek taneczny i pełen energii, z którego piosenki idealnie pasować będą na wakacyjne imprezy. I tak rzeczywiści jest. „The E.N.D. (Energy Never Dies)”, jak wskazuje sam tytuł, to spora dawka muzyki, która powinna nam towarzyszyć na parkiecie, plaży, w domu i przy grillu. Jednak to tylko kropla, nawet nie w morzu, ale wśród piasków pustyni, która wsiąka w nie dosłownie w mgnieniu oka. Tak też szybko zapominamy o tym pozytywnym aspekcie płyty, będącej najgorszą pozycją w dyskografii kalifornijskiego składu.
Recenzja ukazała się także na łamach portalu Gazeta Wirtualna.
Zamierzam dokładniej sprawdzić ten krążek, parę numerów mi się podoba… Zobaczymy, czy będzie aż tak źle :-P
PolubieniePolubienie