Kobe urodził sie w Filadelfii, więc nie dziwi fakt, że w swojej krwi ma jakiś pierwiastek rapera. Daje temu wyraz w kawałku “Philly Live”. Oczywiście na wstępie rozwieje wszystkie wątpliwości – Bryant jest lepszy na parkiecie i jak ludzie interesujący się ligą NBA wiedzą – nie zamierza zbiegać z niego jeszcze przez kilka lat. Popatrzmy więc, co tam nam przygotował.
Krótki materiał (niecałe 30 minut) to na pewno plus. Zapewne utwory pokazują co udało się wykrzesać z koszykarza najlepszego.
Tak naprawdę, to Kobe nie zajmuje dużo czasu słuchaczowi. Chyba jako dobry gospodarz wolał usunąć się w cień bardziej doświadczonych kolegów, m.in. Nasa, czy Beanie Sigela. Ale gości tu naprawdę chmara. W każdym kawałku pojawia się ktoś ze swoja zwrotką. Kawałki są nawet ciekawe. Klimaty coś pomiędzy Willem Smithem a Usherem. Miłe dla ucha “K.O.B.E.” i “Hold Me” (dzięki wokalom w refrenach odpowiednio Tyra’y Banksa i Briana McKnighta), czy też wcześniej wspomniany “Philly Live” – mogą być…
Całość uzupełniają: instrumental tytułowego “K.O.B.E.” i dwa remixy. Szczególnie remix “Thug Poet” z Nasem i Broady Boy’em może podobać się bardziej, ze względu na lepszy beat. Zresztą w tym numerze Kobe udziela się najwięcej.
Sportowców próbujących swoich sił w muzyce jest kilku, a już tendencja ta ujawnia się mocniej u koszykarzy. Shaq, Iverson, Webber (beat na najnowszej płycie Nasa!), czy nasz rodak Massey. Jednak aby być w czymś dobrym, trzeba poświęcić inne zajęcia na rzecz swojej prawdziwej pasji. Massey wybrał muzykę, Kobe sport – i bardzo dobrze. Warto pozostać przy tym, co robimy lepiej. A odnośnie oceny, to powinna być “dwójeczka”, ale dorzucam jeszcze jedną słuchawkę – nie za muzykę, ale za to, co Kobe robi w tym sezonie w L.A.