Pierwszy album pochodzącej z Kamerunu raperki tworzącej pod pseudonimem Uzi Freyja przypomina pamiętnik prowadzony przez lata, odnaleziony przy okazji przeprowadzki i czytany z perspektywy czasu. Z tym że lektura, warto dodać, do łatwych nie należy, bowiem przywołuje traumy i niewygodne wspomnienia.

^ Uzi Freyja, autorka płyty „Bhelize Don’t Cry” (fot. materiały prasowe)

Uzi Freyja to stosunkowo nowa twarz na francuskiej scenie muzycznej. Co prawda pochodzi z Kamerun, ale jako nastolatka przeprowadziła się do Paryża, który do dzisiaj stanowi jej bazę. Jako emigrantka nie miała łatwego życia, jednak i bez tego faktu jej dotychczasowa historia nie ma wielu pozytywnych, wesołych momentów. Dwanaście utwór, jakie zebrane zostały na debiutanckim materiale zatytułowanym „Bhelize Don’t Cry”, to wypadkowa wspomnień naznaczonych cierpieniem, emocjonalnym kryzysem, przemocą i brakiem empatii. Niektórzy młodzi przedstawiciele środowiska rapowego, znajdując się w podobnej sytuacji co Uzi Freyja, oczekują wręcz zrozumienia i współczucia ze strony słuchaczy. Tymczasem Kamerunka już w otwierającym numerze, który pełni bardziej rolę intra niż pełnoprawnego utworu muzycznego, stawia sprawę jasno – nie chce żadnej z tych postaw („Don’t tell me you understand me / Don’t tell me you know how I feel please / I can’t picturе what I’m going through”). Jako mała dziewczynka często płakała, dzisiaj przemawia przez nią wewnętrzna moc i radość z obcowania z samą sobą („I feel good with my body and my soul”), która niekiedy przeradza się nawet w bycie swego rodzaju famme fatale („Je n’ai pas besoin d’une invitation / Pour venir foutre le bordel dans ton cœur et ton pantalon / Je n’ai pas besoin d’une invitation / Pour te voir déverser tes pleurs quand tu me lécheras tout à l’heure”). Z postacią tytułowej Bhelize wiąże się pewna koncepcja, na której oparty został cały album. W wielu utworach wokal raperki jest spokojny („Love is Unfair”), nieśmiały, momentami wręcz piskliwie dziecinny („Burn the Witch Burner”). To ciekawy zabieg, który kontrastuje ze śmiałymi i brutalnymi tekstami, czasami o zmysłowym, wręcz dusznym przesyceniu, co tylko pomaga w budowaniu dramaturgii całego materiału jako dzieła.

Wróćmy jednak do pamiętnika, o którym wspomniałem na początku. Utwory, niczym zapiski na kolejnych stronach, odsłaniają prawdę o dziewczynie, która musiała – jak to zwykło się mawiać – przejść wiele, aby stać się tym, kim jest obecnie. W „Love is Unfair” raperka przywołuje historię przemocy domowej, jakiej doznawać miała ze strony partnera swojej matki. W tych retrospekcjach widoczne są też echa rozdzielenie z bratem, które było wynikiem przeprowadzki do Europy, a także samego pobytu we Francji, kiedy jako nastolatka nie znalazła prawdziwego domu w mieszkaniu ciotki (co, na marginesie, sprawiło, że jako siedemnastolatka musiała zmierzyć się z kryzysem bezdomności). Wymowny jest także singlowy numer „Medusa”. Mityczna postać, która pojawia się w jego tytule, nie jest w żadnym wypadku literacką kalka, ale symbolem walki o siebie w patriarchalnym świecie i pokazaniem tego, w jaki sposób można przezwyciężać traumy (przypominam: według starożytnych Meduza, jeszcze jako kapłanka w świątyni jednej z bogiń, padła ofiarą przemocy seksualnej ze strony Posejdona, za co – jako ofiara! – została ukarana). Mocny, wręcz mroczny synthwave’owy klimat utworu podkreśla tylko jego przesłanie, eskalując przy tym przemocowe wspomnienia. Ostatni na trackliście „Mummy and Daddy Issues” to z kolei najbardziej łagodny brzmieniowo fragment płyty. Sielankowa muzyka nie powinna jednak nikogo zmylić. Uzi Freyja rozprawia w nim bowiem o boleści, żalu, niezrozumieniu i nieobecności tych, którzy powinni być dziecku najbliżsi – rodziców. To krzyk rozpaczy wydobywający się nie z płuc, ale serca.

Raperka – wspólnie z producentami – bawi się stylami i konwencjami. Co istotne, nie wpływa to negatywnie na odbiór płyty jako całości i wbrew pozorom bardziej ją spaja, niż miałoby przyczynić się do jej gorszego odbioru. Agresywne tempo niektórych utworów wspierane jest dynamiczną artykulacją („Anger”, „Medusa”, „Burn the Witch Burner”), taneczne numery naznaczone są uwodzicielskim klimatem („Oulala”, „Gyoza”, „Pick a Side”), co przeradza się nawet w manifest seksualności, kobiecości i niezależności („Spicy Mami”).

Na swoim debiutanckim albumie Uzi Freyja otwiera się przed słuchaczami, nie oczekując przy tym z ich strony litości. Taka forma zwierzeń nie jest także w żadnym wypadku wyrazem słabości lub skruchy. „Bhelize Don’t Cry” – podążając za tytułem – to przykład przekształcenia cierpienia w siłę i dawnych trudności w rozwiązania procentujące współcześnie. Brak kalkulacji i momentami prowokacyjny charakter dodają całości autentyczności, podkreślając także, że wydarzenia z życia bohaterki-autorki zostawiły po sobie ślad w postaci ran, które dzisiaj nie są jednak wstydliwie skrywane, ale stanowią dowód na przemianę w wojowniczkę – kobietę, której nie udało się złamać. Płyta z na tyle uniwersalnym przesłaniem, że każdy – nawet jeśli zabrzmi to trywialnie – odnajdzie na niej cząstkę siebie.

Uzi Freyja „Bhelize Don’t Cry”
(Fougue, 2025)

Sprawdź listę 25 ważnych płyt z 2025 roku, na szczycie której znajduje się album „Bhelize Don’t Cry”.

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Autor

moje życie w obrazkach

ostatnio popularne