Bez pudru i ściemy, bez klimatów w stylu my sweet sixteen eighteen.
Boogie Boys i John Clifton
Festiwalowi Był Sobie Blues stuknęła osiemnastka. Zabrzmi to pewnie trochę patetycznie, ale pamiętam (może nie idealnie, ale jednak), jak szedłem na inauguracyjny koncert pierwszej edycji imprezy. Towarzyszyła mi ciekawość i nadzieja na coś nowego, ale chyba nikt poza Wojtkiem Klichem nie wierzył wtedy w to, że będziemy spotykać się przez kolejne lata. Jak się jednak okazało, Śląska kapela Ścigani, z wokalistą Maciejem Lipiną na czele, rozpoczęła w sierpniu 2006 roku tę trwającą już prawie dwie dekady historię, która być może niektórym wydawała się wtedy tylko wakacyjną przygodą.
Mam wrażenie, że po tych wszystkich latach organizatorzy (dzisiaj już bez Klicha) wypracowali sprawdzony sposób na tworzenie festiwalowego line-upu. Do wykonawców, którzy sprawdzili się przed tarnowską publicznością w przeszłości, dodawane są zespoły lub soliści z tak zwanej pierwszej ligi (niekoniecznie ze stricte bluesowym repertuarem) oraz bluesmani z krwi i kości. Biorąc pod uwagę powyższe, tegoroczny skład raczej nikogo nie zdziwił. Oczywiście ponarzekać można zawsze (w końcu jesteśmy w Polsce, a to nasz sport narodowy), ale jeśli popatrzymy na wszystko z chłodna głową, dojdziemy do wniosku, że takie rozwiązania na chwilę obecną sprawdzają się raczej najlepiej, a dobre reakcje zgromadzonej publiczności w Amfiteatrze Letnim tylko to potwierdzają.
Trzy piątkowe wieczory i każdy inny pod względem brzmienia oraz grupy potencjalnych odbiorców. Boogie Boys i John Clifton na otwarcie zagrali w zasadzie dwa osobne koncerty – najpierw wspólny, drugi już wyłącznie z repertuarem polskiego zespołu – oba godne uwagi, pod nóżkę, z podwójną dawką energii. W takich chwilach widać dokładnie różnicę między dawnymi a obecnymi edycjami festiwalu. Przeniesienie imprezy do Amfiteatru ma swoje plusy i minusy, o czym sporo mówiło i pisało się kilka lat temu, kiedy zmiana ta nastąpiła (sam też dołożyłem do tego swoje trzy grosze, co pewnie można znaleźć gdzieś w archiwach tej strony). W przypadku koncertu Boogie Boys górę wzięły te negatywne stwierdzenia. Zespół w ramach Był Sobie Blues zagrał kolejny raz. Tak się składa, że byłem obecny na każdym z tych występów i tegoroczny był pierwszym, kiedy nie uświadczyliśmy tańczących ludzi. Usytuowanie sceny na Rynku niejako zmuszało do stania w jej pobliżu, by w chwili wybrzmienia tanecznej muzyki, przynajmniej zacząć się lekko bujać. Teraz skończyło się tylko na małych podrygach w pozycji siedzącej. Nie krytykuję (sam lubię posiedzieć na koncertach), po prostu stwierdzam fakt. Niemniej wykonawcy dali z siebie wszystko: była dobra zabawa, szereg kapitalnych rytmicznie piosenek i nieodłączna na występach Boogie Boys sceniczna ekwilibrystyka oraz kalifornijski, sceniczny luz Cliftona, który czarował amerykańską pewnością siebie i ponadprzeciętnymi solówkami na harmonijce.
Ørganek
Z podejściem pod scenę nie mieli za to problemu fani Ørganka, którzy dość szybko zameldowali się w okolicach barierek i aktywnie (tańcząc, skacząc, śpiewając) uczestniczyli w koncercie. Wieczór był w pełni satysfakcjonujący. Entuzjaści pierwszej płyty zespołu wysłuchali na żywo numerów „Głupi Ja” i „Kate Moss”, a lubujący się w popularnych singlach, otrzymali „Niemiłość”, „Wiosnę” i „Missisipi w ogniu” (ta ostatnia piosenka zabrzmiała na bis razem z „Red House” Hendrixa). Dla miłośników wydanego dwa lata temu albumu nawiązującego do powstania warszawskiego, wyjątkowym momentem było wykonanie „Fotografa Broka”, dedykowanego wszystkim powstańcom, walczącej o wolność Ukrainie i niosącym jej pomoc Polkom i Polakom. Koncert, z którego chyba każdy wracał do domu z przeświadczeniem, że wszyscy jesteśmy piękni, ale mniejsza o to ilu letni.
Shakin’ Dudi
Swoistym the best of-em nazwać można występ projektu Shakin’ Dudi, którego twarzą i liderem jest Ireneusz Dudek. Biorąc pod uwagę staż wokalisty w branży muzycznej, stworzenie setlisty, na której praktycznie każda piosenka jest swoistym hitem, nie stanowiło raczej większego wyzwania. Co prawda te naj-naj przeboje zabrzmiały na koniec („Zastanów się, co robisz”, „Au szalalala”, „Och, Ziuta”), ale uznać należy je raczej jako swoistą wisienkę na torcie, a nie tylko ładne pożegnanie się z publiką. „Za dziesięć trzynasta”, „Sygnały” (pochodzące z nieco zapomnianego dzisiaj krążka formacji The DUDIs), anglojęzyczne numery – „Straight Blues”, „Tell Me Pretty Baby” – z solowych albumów Dudka czy „Goście idą” i „Mylić się ludzka rzecz” z wydanej już w XXI wieku płyty „Ciąg dalszy” wcale nie były zapchajdziurami. Publiczność – ta siedząca i tańcząca pod sceną – była zapewne tego samego zdania.
To co, do zobaczenia za rok?





Dodaj komentarz