W kalendarzu jeszcze lato. Za oknem także wiele nie wskazuje, że jesień już tuż tuż. Tymczasem muzycy już wiedzą, że nadchodzi czas melancholii, zadumy i wyciszenia. Trzy poniższe płyty świadczą o tym najlepiej.
Destroyer „Poison Season”
(2015; Merge Records)
Chociaż Destroyer to nazwa grupy, nie będzie dużym nadużyciem jeśli napiszę, że jej lider Dan Bejar nagrał album solowy. Bo tak naprawdę Dan równa się Destroyer, koniec, kropka. „Posion Season” nie zaskoczy słuchaczy, którzy znają wcześniejsze płyty sygnowane wspomnianą wyżej nazwą. Jest bardzo sentymentalnie, spokojnie, momentami wręcz onirycznie. Akustyczna gitara, niczym kurhan na pustkowiu, pokazuje kierunek, jaki powinniśmy obrać. Reszta instrumentów to dodatek podążający za dźwiękiem przewodnim. Materiał złożony z trzynastu bogatych pod względem muzycznym utworów, okraszonych poetyckimi lub quasi-poetyckimi tekstami zaśpiewanymi charakterystycznym, lekko wycofanym głosem Bejara. Jeśli któraś tegoroczna płyta ma wprowadzić słuchaczy w jesienny nastrój, to lepszej propozycji niż „Poison Season” nie będzie (przynajmniej na ten moment).

Red Moon Road „Sorrows and Glories”
(2015; wydanie własne)
Trio Red Moon Road prezentuje swoją trzecią płytę. Wcześniejszy imienny album studyjny i epka „Tales from the Whiteshell” są mi nieznane, dlatego też przy „Sorrows and Glories” Kanadyjczycy mieli u mnie tak zwaną czystą kartotekę. To typowa mieszanka popularnego w ostatnich latach grania mieszającego folkowe inspiracje, pop oraz stylistykę indie. Instrumentarium użyte do stworzenia tych dźwięków nie będzie niespodzianką: trochę strun (gitara, mandolina, banjo), klawisze, trzymająca wszystko w ryzach sekcja rytmiczna (perkusja, gitara basowa). Plus wokal, oczywiście. W tym wypadku damski – momentami nieco przeciągany i zbyt jednolity, ale czysty. Spośród tuzina utworów, jakie znajdziemy na płycie, niewątpliwie wyróżnia się piosenka „Planting Trees” (tak na marginesie: najbardziej folkowa z całego zestawu). Wszystko za sprawą zmiany przy mikrofonie: zamiast wokalistki do głosu dochodzi Daniel Jordan. Później jednak wszystko wraca do wcześniejszej normy: Sheena Rattai śpiewa, panowie grają i pod koniec wszystko to zaczyna się zwyczajnie nudzić. Z próbę ratowania sytuacji do czynienia mamy jeszcze przy okazji „Breathing Slow” (duet Sheeny z Danielem). Zdaje się to na niewiele. Ta płyta jest po prostu nieco za długa. Wyrzuciłabym trzy utwory, które powielają schemat. To wyszłoby wszystkim na dobre. Tak postąpił zespół Beirut, skracając płytę „No No No” do trzydziestu minut (o albumie tym piszę poniżej).

Beirut „No No No”
(2015; 4AD)
Podobnie jak Destroyer kojarzony jest przede wszystkim z Danem Bejarą, tak twarzą i mózgiem projektu Beirut jest Zach Condon. Jak na lidera przystało, stawia on na swoim i kontynuuje ideę grania znaną z trzech poprzednich krążków. „No No No” nie przynosi zatem rewolucji, jednocześnie nie można narzekać na monotonność lub nudę. Owszem piosenki, takie jak „Gibraltar”, „As Needed” i „Perth” z powodzeniem mogłyby trafić na każdą z wcześniejszych płyt zespołu Beirut, ale nie powinniśmy kręcić nosem. Dostajemy bowiem klasyczne beirutowskie brzmienia z klawiszami, dęciakami i smyczkami, czyli coś, czego nie można nie lubić. Do tego wszystko zagrane na wysokim poziomie. I nawet jeśli cześć z tych piosenek zlewa się w całość, tworząc tym samym półgodzinną sekwencję jednakowych dźwięków, to i tak nie mam ochoty przestać słuchać tego krążka zanim nie zrobię tego trzy-cztery razy z rzędu. On po prostu wciąga i uspokaja – zupełnie tak samo, jak słoneczna i ciepła jesień. (MAK)






Dodaj komentarz