W lutym trochę kręciłem nosem na poziom tegorocznych nowości, ale wystarczył miesiąc, kilka premier oraz nadrobienie zaległości ze stycznia i okazało się, że z 2015 rokiem nie jest tak źle. Dowodem na to trzy poniższe płyty – każda z zupełnie innej muzycznej bajki.
Buena Vista Social Club „Lost and Found”
(2015; World Circuit/Nonesuch Records)
Wizytówka kubańskiej muzyki, projekt Buena Vista Social Club nie wymyśla niczego nowego. Od lat prezentuje utwory utrzymane w jednej i tej samej stylistyce. Zaryzykować można nawet stwierdzenie, że kolejne piosenki to kopie poprzednich numerów, opatrzone tylko innym tekstem i tytułem. Muzycznie, jak w rapie Rycha Pei, „nie zmienia się nic”. Czy jest zatem sens słuchania Kubańczyków? Oczywiście, a powód jest jeden (tylko jeden?), ale za to bardzo istotny: dobra muzyka. Buena Vista Social Club to marka, gwarant jakości. „Lost and Found” jest świadectwem wielkości zespołu. Na płycie znajdziemy nagrania premierowe, nieco odgrzebanych numerów i fragmenty zarejestrowane podczas występów przed publiką. Charakter płyty nie jest przez to tak jednoznaczny, jak nagranego w całości w studio i wydanego w 1997 roku imiennego krążka. Ma to swoje plusy i minusy. Fanów kubańskiej grupy z pewnością ucieszą wstawki live, z drugiej strony album wydaje się nieco zlepkiem nagrań, które wyciągnięto z archiwum wyłącznie w celu wydania płyty. To, którą wersję uznacie za prawdziwą, zależy już od was. Nic nie podpowiadam, niczego nie sugeruję. Zamiast tego cieszę się kolejną porcją kubańskiego jazzu, który chociaż nie zaskakuje brzmieniem, to cały czas łapie za serce.

Dwa Sławy „Ludzie Sztosy”
(2015; Embryo Nagrania)
„W ich muzyce prym wiodą nietuzinkowe i łamiące wszelakie szablony teksty z ogromnym dystansem do siebie oraz bezpardonowe wytykanie mankamentów większości Polaków” – pisał na łamach AxunArts Daniel Tworski charakteryzując na początku 2012 roku twórczość duetu Dwa Sławy. Od tamtego czasu nie zmieniło się wiele. W zasadzie do powyższego opisu należałoby dodać tylko wzmiankę o tym, że w 2015 roku robią to wszystko o kilka poziomów lepiej niż przed kilkoma laty. Materiał na „Ludziach Sztosach” (tak, tytuł tego wpisu zapożyczyłem poniekąd od tej płyty) świetnie sprawdza się w sytuacji koncertowej (sprawdź relację), zmuszając również do bujania głową w trakcie słuchania „na słuchawkach” lub z głośników zestawu hifi. Banger za bangerem, dobry flow, ciekawe teksty, multum elektroniki i wszędobylskie dzisiaj hasztagi (tutaj jednak stosowanych z naprawdę dobrym wyczuciem) sprawiają, że płyta „Ludzie Sztosy” z miejsca stała się dla wielu murowanym kandydatem do miana polskiego rapowego albumu roku. Zwykle unikam zakładania medali przed zakończeniem zawodów, ale słuchając takich numerów jak „SMGŁSK”, „Człowiek sztos”, „Do ryma”, „Bą bą bą” czy „Hate-Watching” trudno nie zgodzić się z twierdzeniem, że 2015 rok należy do Astka i Rado.

Andrzej Piaseczny „Kalejdoskop”
(2015; Sony Music)
Kubańska muzyka, polski rap, teraz pop. To nie jest próba udowodnienia na siłę, że mam szerokie horyzonty i zainteresowania muzyczne. To prawda o tym, że dobra muzyka nie trzyma się granic i gatunków, a doceniać trzeba przede wszystkim nie nazwisko wykonawcy, ale to, co zawarł na krążku. Andrzej Piaseczny, nie boję się tego napisać – najlepszy obecnie popowy wokalista w Polsce, kiedy inni prezentują słuchaczom nowe utwory, postanowił zaserwować płytę z coverami. Posunięcie śmiałe, bowiem jedni zarzucić mogą pójście na łatwiznę, gdy dla drugich będzie to coś w rodzaju zamachu na klasyki polskiej piosenki ostatnich dwudziestu pięciu lat. Faktycznie, trudno jest wydać jednoznaczny werdykt w sprawie „Kalejdoskopu”. Część utworów wydaje się żywcem wyjęta z repertuaru Andrzeja, jakby napisane były specjalne pod niego. Mam tutaj na myśli „Do kołyski” Dżemu, „Ostatni” Edyty Bartosiewicz, „List” zespołu Hey (w interpretacji Piasecznego numer przybiera jeszcze bardziej „psychicznej” barwy) i „Zanim zrozumiesz” Varius Manx. Na przeciwległym biegunie postawiłbym natomiast „Scenariusz dla moich sąsiadów”, który w orkiestrowej aranżacji został chyba przekombinowany. Nie przemawia do mnie również „Santana” z repertuaru Kayah. Do tego wszystkiego artysta dokłada autocovery (czy można to tak nazwać?): „Wszystko trzeba przeżyć” i „Ja (moja twarz”), czyli numer kojarzony z repertuaru zespołu Mafia, którego w latach 90. Piaseczny był wokalistą, a także premierową kompozycję „Kalejdoskop szczęścia”, którą zapewne niejeden raz mieliście już okazję usłyszeć w komercyjnych rozgłośniach radiowych. Gdyby album ten przygotowany został w standardowy sposób, zapewne nie stawiałbym go w czołówce pierwszego kwartału 2015 roku. Pomysł, jakim była kooperacja z holenderską pięćdziesięcioosobową orkiestrą Metropole Orkest, sprawił jednak, że „Kalejdoskop” ma w sobie magnetyczną moc przyciągania. Sporo utworów, które już w pierwotnych wersjach są przecież ładnymi piosenkami, nabrało dodatkowej głębi (chociażby wspominany już przeze mnie „List”), smukłości i zwiewności brzmienia („Do kołyski”). Piaseczny udowodnił tym krążkiem, że jest równie dobrym interpretatorem, co autorem, a to przecież wyzwanie nie lada – szczególnie w sytuacji, kiedy na warsztat bierze się numery wykonawców, którzy nad Wisłą mają spore grono wiernych i krytycznych fanów. Wersja specjalna rozszerzona została o dodatkowy utwór „Trzymaj się”, nagrany przez Piasecznego do muzyki Seweryna Krajewskiego, oraz płytę DVD z filmem ukazującym kulisy prac nad albumem. (MAK)






Dodaj komentarz