Chociaż data na kalendarzu wskazuje na to, że mogę sobie żartować, uprzedzam, że 265. odsłona cyklu Krótka piłka powstała całkiem na poważnie.

Miley Cyrus „Bangerz Tour”
(2015; RCA Records)
Miley Cyrus zarchiwizowała trzy ubiegłoroczne występy na Półwyspie Iberyjskim (Barcelona, Madryt, Lizbona) w formie koncertowego DVD. Jakże jest to inna płyta niż poprzednia koncertówka w dorobku piosenkarki! Wydany w 2008 roku krążek „Best of Both Worlds Concert”, jeszcze pod szyldem Hanny Montany, pokazywał Miley grzeczną i ułożoną. Już rok później, przy okazji trasy Wonder World Tour, mogliśmy zobaczyć Cyrus nieco odmienioną: bardziej wyluzowaną, wyzwoloną i emanującą kobiecością. Coś, co wtedy mogło szokować niektórych fanów disneyowskiej bohaterki, dzisiaj jest zaledwie jedną setną scenicznego wizerunku wokalistki. Rozpoczęta sześć lat temu przemiana ewoluowała do postaci, która przez wielu jest nieakceptowalna. Osobiście nie mam z nową Miley żadnego problemu, ale na „Bangerz Tour” nosem trochę pokręcę. Nie zrozumcie mnie źle: w żadnym wypadku nie cofam tego, co napisałem w grudniu 2013 roku, wymieniając płytę „Bangerz” w gronie najlepszych zagranicznych krążków tamtych dwunastu miesięcy. Cyrus – czy nam się to podoba czy nie – ma swój styl: trochę wyzywający, pełen blichtru i hedonistycznego podejścia do życia. Na DVD dostajemy zatem to, czego możemy się spodziewać: Miley zjeżdżającą na scenę po wielkim języku (nawiązanie to charakterystycznej miny, w jakiej lubuje się wokalistka), wypinającą się na masce samochodu („Love Money Party”), latającą na wielkim hot-dogu („Someone Else”) i pląsającą po scenie w kowbojskim kapeluszu w zamykającym wszystko „Party in the U.S.A.”. Mało? Uznajcie to za haczyk, który złapać musicie sami. Materiał zmontowany z trzech koncertów to około półtorej godziny popowej muzyki z ostatniego studyjnego krążka Cyrus oraz covery: „Hey Ya” duetu Outkast (przez Miley piosenka zaśpiewana została nieco wolniej), „Jolene” (sięgnięcie po utwór matki chrzestnej odczytywać należy jako jednoznaczny ukłon w stronę korzeni) oraz „Lucy In The Sky With Diamonds”. Dziwić może szczególnie ostatni wybór, wszak The Beatles i pochodząca z Tennessee wokalistka to dwa muzyczne bieguny. Wersja Miley nie przebiła oryginału, jednak – co cieszy – młoda piosenkarka nie poległa na angielskim klasyku, co już uznać można za mały sukces. Podobnie jak w przypadku płyty „Bangerz”, tak samo podczas zapisu koncertu ją promującego, Amerykanka nie objawia się nam jako wybitna śpiewaczka. Kilka przeciągniętych fraz – szczególnie w balladowych częściach – działa na odbiór niekorzystnie. Co Miley traci w tych fragmentach, odzyskuje w imprezowych kawałkach typu „4×4” i „On My Own”. Gdzie głos zawodzi, tam dobre wrażenie trzeba nadrobić światłami, tańcem i tak zwanym show. Nie inaczej jest w przypadku „Bangerz Tour”, które w pewnym momentach wydaje się jednak chaotyczne i nieprzemyślane, przybierając tym samym formę koncertu Madonny dla ubogich. Niemniej, za Miley niezmiennie trzymam kciuki, gdyż jej dorosła wersja podoba mi się o wiele bardziej niż ugrzeczniona na potrzeby filmów Hannah Montana.

Rebecca Ferguson „Lady Signs The Blues”
(2015; Syco Music/RCA Records)
Brytyjska wokalistka, kojarzona z wyspiarską edycją telewizyjnego talent show „X Factor”, zaprezentowała swoją trzecią studyjną płytę. „Lady Signs The Blues” jest jednak materiałem nieco innym niż dwa poprzednie albumy, zawiera bowiem wyłącznie covery utworów z repertuaru Billie Holliday. Krążek Ferguson już samym tytułem nawiązuje do twórczości amerykańskiej legendy jazzu (płyta z 1956 roku) i w zamierzeniu ma być hołdem złożonym Holliday w setną rocznicę jej urodzin (która, przypominam, przypada na 7 kwietnia). Hołd to zacny, bowiem Ferguson posiada wszystkie atuty, aby sprostać zadaniu zmierzenia się z klasyką wokalnego jazzu. Głównym atutem tej płyty jest przede wszystkim głos artystki: głęboki, stonowany, momentami nieco smutny, a tym samym idealny do interpretowania piosenek Holliday. Oczywiście, w zestawieniu z oryginałem wypada to gorzej, jednak zaznaczyć trzeba, że Rebecca na żadnej poprzedniej płycie nie śpiewała tak dobrze jak teraz – z pewnością, co do własnych umiejętności, ale bez niepotrzebnego gwiazdorzenia i bezczelności.

Scott Matthew „This Here Defeat”
(2015; Glitterhouse Records)
Jeśli lubicie łkających facetów, którzy w ładny sposób zawodzą o miłości, ta płyta jest właśnie dla was. W tytułowym utworze „This Here Defeat” Scott Matthew śpiewa „I wrote a song to tell the world that you’re gone”, a my po takiej deklaracji wiemy już co nas czeka. Złamane serce, stany depresyjne i zastanawianie się dlaczego ona to zrobiła – to krótka historia tego albumu. Albumu, który pewnie stałby się jednym z wielu, gdyby nie fakt, że kompozycje zawartych na nim dziesięciu piosenek działają po prostu jak narkotyk. Raz posłuchane, zmuszają do ponownego wciśnięcia play. Członek zespołu Elva Snow zadbał o to, aby muzyka współgrała z liryczną stroną utworów. Wiolonczela, smyczki i akustyczna gitara budują nastrój melancholii i spokoju, ale i nieco maniakalnego roztrzęsienia po zakończonym związku. Romantyczna płyta dla romantyków, ale i miłośników dobrej muzyki, której na „This Here Defeat” po prostu nie brakuje. (MAK)

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Autor

moje życie w obrazkach

ostatnio popularne