Najnowszy odcinek cyklu Krótka piłka poświęcam nie jak zazwyczaj płytom, ale książkom. Bez obaw! Cały czas pozostajemy w temacie muzycznym.
Marta Sztokfisz „Chwile, których nie znamy. Opowieść o Marku Grechucie”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2013
Marek Grechuta to postać ważna dla polskiej sceny muzycznej. Wokalista, który zmienił podejście wielu osób do tak zwanej poezji śpiewanej, człowiek, który szarą rzeczywistość PRL-u potrafił ubrać w kwiaty wiosny i najciekawsze kolory. Grechuta to także postać równie tragiczna, co utalentowana. Depresja, choroba, zaryzykuję stwierdzenie: nieprzystosowanie do życia w warunkach, jakie oferowała mu jednopartyjna Polska oraz rodzinna tragedia – to wszystko w dużym stopniu wpłynęło na twórczość lidera zespołu Anawa oraz jej odbiór przez słuchaczy. Grechuta to w końcu legenda, której należy się szacunek i jeśli pisać o nim książkę, to tylko wybitną. Dobra jest już niewystarczająca, ciekawa obraża zarówno zmarłego, jak i czytelników. A z taką książką mamy niestety do czynienia w przypadku „Chwil, których nie znamy”. Twór (bo dziełem tego nie nazwę) Marty Sztokfisz przyjmuje formę opowieści o wokaliście, dla której pretekstem jest rozmowa autorki z synem, który wyraża zachwyt nad jedną z piosenek Grechuty. I tak Sztokfisz prowadzi swoją opowieść od czasów dzieciństwa, przez okres dorastania, studiowania, pierwsze sceniczne próby, przyjaźń z Kantym Pawluśkiewiczem, sławę, chwile zwątpienia i związek z żoną Danutą, która była oparciem dla Grechuty w najgorszych momentach życia, by jednocześnie stać się kimś w rodzaju Minotaura strzegącego życiowego labiryntu męża („Pół Krakowa szanuje ją za opiekę […]. Drugie pół się jej boi i […] nie chce nic mówić o perypetiach Marka z życiem”, s.178). Tylko opowieść to miałka, przewidywalna i nużąca. Być może takie było właśnie życie lidera Anawy – bez ekscesów, mrożących krew w żyłach przygód i skandali. Problem jednak w tym, że dobry biograf potrafiłby historię grzecznego chłopca w garniturze przekuć w interesującą narrację, od której czytelnik nie mógłby się uwolnić. „Chwile, których nie znamy” pozbawione są takiego waloru. Autorka oferuje w zamian ciągłe wałkowanie tego samego motywu (tj. choroby Grechuty), krótkie rozdziały (przepraszam, rozdzialiki, bo jak inaczej nazwać dwu-trzystronicowe fragmenty opatrzone osobnym podtytułem?) oraz bezgraniczne uwielbienie urodzonego w Zamościu artysty, co w przypadku odtwarzania faktów z życia może nieco przeszkadzać w ukazaniu prawdy. Wszak jak głosi hasło na okładce: „Prawda bez legendy”. Problem w tym, że Sztokfisz zapomina o nim już na pierwszej stronie swojej opowieści.

Tomasz Kukołowicz „Raperzy kontra filomaci”, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2014
Tomasz Kukołowicz napisał książkę, której tematyka od pewnego czasu nie jest niczym kontrowersyjnym i odkrywczym. Kto bowiem ma chęci i czas sięgnąć po polską poezję i zgłębić jej zagadnienie, na pewno wie o lirycznych konfliktach Mickiewicza ze Słowackim czy Mickiewicza z Zanem. Spory te przez wielu nazywane są – trochę żartobliwie – pierwszymi beefami, pierwszymi walkami na słowa, które w muzyce, jaką jest rap, występują niemal na każdym kroku. Pomysł zestawienia obok siebie XIX-wiecznych autorów związanych z Towarzystwami Filomatów i Filaretów ze współczesnymi twórcami kojarzonymi z kulturą hip-hopową nie wydaje się zatem bezpodstawny, co Kukołowicz udowadnia zresztą na każdej karcie swojej książki. Jest tylko jeden problem: ze względu na formę i język, książka na pewno nie trafi do większości odbiorców rapu w Polsce, którymi przeważnie są ludzie młodzi (co potwierdzają wyniki badań prezentowane nam przez autora na stronach 144-152). Śmiem twierdzić, że „Raperzy kontra filomaci” to doskonały pretekst do zainteresowania kulturą osiedli osób, które o rapie wiedzą niewiele, ale dzięki naukowemu podejściu do tematu oraz akademickim rozważaniom autora, mogą zaczerpnąć nieco wiadomości, które – być może – w przyszłości będą stanowiły fundament pod dalszą edukację. Kant, Arystoteles – dla większości nastolatków, którzy nie znają nawet hip-hopowych klasyków z lat 80. i 90., filozofowie ci, to postaci całkowicie anonimowe. Co więcej, wywód prowadzony przez autora książki, dla przeciętnego Polaka czytającego pół książki rocznie, będzie wydawał się nudny i mało istotny w świetle faktu, że Rychu Peja nie darzy sympatią Tedego. Dlaczego zatem „Raperzy kontra filomaci” to pozycja warta uwagi? Przede wszystkim docenić należy pracę, jaką autor włożył w jej napisanie. To nie była zapewne przysłowiowa „bułka z masłem”. Czytając jednak kolejne rozdziały dochodzę do wniosku, że Kukołowicz autentycznie cieszył się z postępów, a przytaczane argumenty za lub przeciw stawianym przez autora tezom nie są wymysłem jakiegoś tam magisterka, który o trzepaku i siedzeniu na klatce wie niewiele. Kukołowicz autentycznie czuje klimat zarówno filomackich spotkań przy miodzie, jak i rapowych bitew freestyle’owych, odnajdując w tekstach raperów odbicie społeczeństwa, zestawia je z wierszami studentów Uniwersytetu Wileńskiego, potwierdzając wspólne dla obu grup źródło tworzenia, jakim jest bunt. Niezwykle interesująca jest pierwsza część książki poświęcona wyobraźni, której definicję autor próbuje przedstawić w oparciu o dotychczasowe badania. Stojący niejako w bliskim kontakcie, znajdujący się w części drugiej książki, rozdział „Treść wyobraźni” (s. 262), okazuje się ciekawym zestawieniem porównań stosowanych przez filomatów i raperów. Wyniki badań przeprowadzonych przez autora pokazują zmienność myślenia twórców na przestrzeni wieków. Duży plus dla Kukołowicza również za zdanie „Przypuszczanie, że Masłowska podniosła rap do rangi sztuki, jest po prostu śmieszne” (s. 320). Cieszę się, że w kraju nad Wisłą mieszkają jeszcze osoby, które nie boją się głośnio wyrażać negatywnego zdania na temat twórczości laureatki Paszportu „Polityki” z 2002 roku, tym samym obnażając niewiedzę niektórych „ekspertów” na temat rapu i kultury hip-hop. Oczywiście „Raperzy kontra filomaci” nie jest książką, co do której będę bezkrytyczny. Nie zgodzę się na przykład z twierdzeniem, że polski rap został wymyślony (s. 177). Ta muzyka jest bowiem próbą przełożenia na grunt polski wzorców zaobserwowanych u twórców ze Stanów Zjednoczonych, co potwierdzają w wywiadach rodzimi raperzy, powołując się chociażby na kultowy program „Yo! MTV Raps”. Polemizowałbym również z problemem przedstawionym na stronie 168, dotyczącym jednego z zadań z podręcznika do klasy pierwszej szkoły ponadgimnazjalnej, na który powołuje się autor. Otóż spieszę z wyjaśnieniem, że ćwiczenie nie jest potraktowaniem zagadnień „przykładów nieporadności językowej” i „naruszenia zasad poprawności językowej” jako równorzędnych, ale ma na celu zmuszenie ucznia do stworzenia dłuższej (niż dwa zdania) wypowiedzi pisemnej (lub ustnej), co w przypadku rozbicia zagadnienia na dwa lub trzy osobne ćwiczenia nie stworzyłoby pretekstu do takiego zachowania. Wpadki te nie umniejszają jednak walorów książki wydanej przez Narodowe Centrum Kultury, potwierdzając jednocześnie coraz większe zainteresowanie rapem i całą kulturą hip-hop nie tylko ze strony mediów muzycznych i słuchaczy, ale osób na co dzień nie związanych i nie kojarzonych z tym środowiskiem.

Jimi Hendrix „Sam o sobie”, tłum. Michał Juszkiewicz, wyd. Burda Publishing Polska, Warszawa 2014
Peter Neal dokonał selekcji materiałów po Hendrixie, ułożył je tak, aby dały spójna narrację i oto mamy książkę napisaną przez… samego mistrza gitary. Hendrix z wiadomego powodu nie mógłby pokusić się o samodzielne stworzenie biografii. Pozostawił jednak po sobie tak dużo spisanych wypowiedzi, że wystarczyło to na ponad dwieście stron opowieści o życiu. „Sam o sobie” pokazuje Jimiego jakby od wewnątrz. To nie jest książka, którą napisał ktoś, kto obserwował Hendrixa z boku i oceniał jego zachowanie. Tutaj mówi sam Jimi. Część z tych prawd jest nam już znana (pojawiają się fragmenty chociażby wywiadów), ale spora część to rzeczy nowe, które rzucają na postać czarnoskórego muzyka nowe światło. „Sam o sobie” to także rady dla początkujących twórców („Trzeba wytrwać i iść dalej. Czasami z frustracji można znienawidzić całą tę gitarę, ale to tylko jeden z etapów muzyki. Wytrwałych czeka nagroda.”, s. 25), trochę wspomnień z występów w Europie, kilka lekcji muzyki („nasza muzyka jest jak wielki słój ze słodyczami. Wszystko wymieszane razem. To połączenie rocka, bluesa i jazzu, muzyka, która nieustannie się rozwija […], muzyka przyszłości.”, s. 62), a także cierpkich uwag o soulu, który ewidentnie drażnił Hendrixa („Motown to nie jest prawdziwe brzmienie murzyńskich śpiewaków. To jest takie komercyjne, takie poukładane […]. Oni tylko […] opierają to na bardzo mocnym, bardzo dobrym rytmie. Potem dorzucają tysiące tamburynów, do tego tysiące dęciaków i tysiące instrumentów smyczkowych, a wokalista nagrywa swój głos milion razy. […] Syntetyczna dusza – tak nazywam produkcje Motown.”, s. 114). Denerwują zmiany czcionek – ich rodzaju i wielkości. Nie wiem czy jest to zabieg polskiego wydawcy, czy też przełożenie pomysłu z oryginału, jednak osobiście trochę mi to przeszkadza. Ułożenie tekstu na kształt gitary – to jeszcze jestem w stanie zrozumieć, jednak pogrubienie nagle jednego zdania w celu – tak mi się wydaje – podkreślenia jego ważności mija się z celem. Czytając ze zrozumiem, jesteśmy w stanie pojąć sami, co jest ważne, a co nie. (MAK)

- Sprawdź inne wpisy poświęcone muzycznym książkom:
- Recenzja: „Antologia Polskiego Rapu”,
- Hannah Rothschild „Baronowa Jazzu”, Urszula Sipińska „Hodowcy lalek” w ramach Krótkiej piłki #255,
- Christopher Andersen „Mick. Szalone życie i geniusz Jaggera” w ramach Krótkiej piłki #248,
- Mitch Winehouse „Amy. Moja córka” w ramach Krótkiej piłki #243,
- Janusz Ekiert „Zwiedzajcie Europę, póki jeszcze istnieje. Pożegnanie złotego wieku festiwali muzycznych” w ramach Krótkiej piłki #202,
- Paul Stenning „Slash. Rockowy dom wariatów” w ramach Krótkiej piłki #200,
- Natalio Gorin „Astor Piazzolla. Moja historia”, Keith Richards „Życie”, Chas Newkey-Burden „Adele. Dziewczyna, która rozkochała w sobie świat” w ramach Krótkiej piłki #142,
- Recenzja: Lemmy Kilmister „Autobiografia. Biała gorączka”.





Dodaj komentarz