Rok w muzyce zaczął się tak sobie. Mamy już prawie koniec lutego, a dobrych płyt znajdzie się jak na lekarstwo. Dowodem na to kolejna, już 259. odsłona cyklu Krótka piłka.

Elle King „Love Stuff”
(2015; RCA Records)
Lubię sięgać po płyty debiutujących wykonawców z jednego powodu: to oni są papierkiem lakmusowym zmian, jakie następują na muzycznej scenie. Nowicjusze – przynajmniej w teorii – to świeże spojrzenie na kwestie brzmienia i produkcji, nowe pomysły, a w szerszym znaczeniu nawet nowe pokolenia i ewolucja gatunków oraz stylistyk muzycznych. Oczywiście nie zawsze jest mi to po drodze (przykład dubstepu, czyli czegoś, co dla mnie jest po prostu dźwiękiem wiertarki), ale szukanie nowych dróg – także tych muzycznych – zawsze ceniłem. W świetle powyższych słów nikogo nie powinien dziwić zatem fakt, że z dużą chęcią sięgnąłem po pierwszy album Elli King, amerykańskiej wokalistki, która w 2012 roku dała poznać się słuchaczom dzięki imiennej epce. W lutym 2015 roku King oddała wreszcie do naszej dyspozycji pełnoprawny debiut, krążek „Love Stuff”. Urodzona w Los Angeles King nie jest – przynajmniej na ten moment – kimś, kto mógłby dokonać przewrotu na światowej scenie. Jej pierwszy studyjny album to pozycja utrzymana na dobrym poziomie, z wpływami bluesa („Song of Sorrow”), country („Kocaine Karolina”, „American’s Sweetheart”), rocka („Jackson”, „Ex’s & Oh’s”) i popu („I Told You I Was Mean”), prezentująca przy tym z dobrej strony wokalne możliwości Elli. Jej szorstki, trochę ochrypły głos doskonale sprawdza się w takiej korzennej stylistyce, przy czym jednocześnie nie jest też niczym nowatorskim. Na plus kompozycja albumu, za którą odpowiadała sama artystka oraz dobór współpracowników (m.in. Mark Ronson, który dograł linię gitary i basu w utworze „Last Damn Night”). Na ten moment debiut roku, ale przypominam, że mamy luty, a 2015 rok przynieść może jeszcze wiele niespodzianek (na co liczę).

Bob Dylan „Shadows in the Night”
(2015; Columbia)
Bob Dylan – gwiazda, poeta, amerykański bard, ikona muzyki, postać, na twórczości której wyrastały kolejne pokolenia. W tym kontekście, aż żal patrzeć, jak autor niezapomnianego „Like a Rolling Stone” zbiera cięgi za swój nowy album. Zaraz, zaraz! Zbiera? Ależ skąd! Kto odważyłby się tknąć wielkiego Boba Dylana? Mam duży szacunek do Dylana za sporo piosenek i płyt, ale równie dużym respektem darzę od kilku dni Pawła Gzyla, który na łamach Onetu napisał po prostu o „Shadows in the Night” prawdę i teraz obrywa mu się za to w komentarzach. Bo w czym niby pomylił się Gzyl? Na pewno nie w przypadku piętnowania pomysłu na aranż utworów, które pierwotnie grane były przez orkiestrę. Recenzent nie kłamie również w chwili, kiedy wyraża się negatywnie o wokalnych możliwościach Dylana, które z wiekiem stały się niestety gorsze (by nie powiedzieć: kiepskie). Ładnie wyłapany został również fakt oparcia większości piosenek gitarze hawajskiej, co powoduje monotonność całego materiału. Nie ma się zatem czemu dziwić, że dziennikarz Onetu nie poleca albumu i wątpi w to, że krążek zostanie pozytywie odebrany przez fanów Amerykanina. Nie chcę dokładać do tego wszystkiego kolejnej cegiełki, pisząc, że Sinatra w grobie się przewraca, chociaż nie zdziwiłby fakt, że boski Frank poczułby się urażony takimi interpretacjami.

Peace „Happy People”
(2015; Columbia)
Jeśli tak ma brzmieć współczesny britpop, to ja jednak podziękuję. Parafrazując kinowego klasyka, to jest jakaś popierdółka, a nie britpop. Z jednej z najciekawiej rozwijających się stylistyk lat 90. ekipa z Birmingham zrobiła coś, na co nie powinna sobie pozwolić. Wolność artystyczna to jedno, ale z drugiej strony jakiś paragraf powinien się na to znaleźć. Kolejna płyta w dorobku zespołu Peace to spora porcja tanecznego materiału o rockowym zabarwieniu, co akurat trzeba docenić, ale bez wyraźnego zaakcentowania muzycznego „ja”. Na „Happy People” znajdziemy bowiem odwołania do Supergrass, Duran Duran, Kasabian czy Super Furry Animals, ale czy doszukamy się grupy Peace? W tym chyba tkwi największy problem nowej płyty Anglików: za dużo pomysłów i za mało miejsca na upchnięcie ich na jednej płycie, a do tego zgubienie nieco swojej tożsamości. Peace są książkowym przykładem na zespół, który nie poradził sobie z tzw. syndromem drugiej płyty, wydając materiał gorszy od debiutanckiego. (MAK)

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Autor

moje życie w obrazkach

ostatnio popularne