… i w zasadzie, o których nie napisałem niczego ciekawego. Ot, psikus.
KaeN „Piątek 13-go”
(2014; Prosto)
Powiedziałem sobie, że na blogu nie napiszę nic o KaeNie ponieważ jego sposób rapowania i prezentowania siebie, jako muzycznego produktu, zupełnie do mnie nie przemawiają. Trwałem w swoim postanowieniu dość długo, ale przyszedł moment, kiedy reprezentant Prosto pojawia się na AxunArts. Jednak skoro ktoś przysyła płytę do recenzji, świństwem byłoby nie napisać o niej trzech zdań.
Dwupłytowy album „Piątek 13-go” jest kolejnym powodem do zadania sobie pytania: Co jest w tym raperze takiego, że jego fejm ciągle rośnie? Nie oszukujmy się – polscy emcees kopiują amerykańskie odpowiedniki na potęgę (część z nich nazywa to inspiracją, która koniec końców i tak współgra z dźwiękiem kserokopiarki). Liroy czerpał sporo z Cypress Hill, Tede od zawsze inspirował się Carterem, a Słoń – Necro. Nie ma w tym w zasadzie niczego złego, jeśli robi się to z głową i pomysłem. KaeN sięga po tego Eminema i to tego Eminema najgorszego z najgorszych, tego, którym jaraliśmy się w gimnazjum, tego, który zmuszał nas do farbowania włosów na blond, noszenia koszulek bez rękawów i zwracani się do każdej dziewczyny per suko. Tylko ja dorosłem, a Marshall również zaczął widzieć coś więcej niż wypięte i gotowe na wszystko kobiety. Jednak nowe pokolenie potrzebowało kolejnego wzorca do naśladowania. Autor „Piątku 13-go” wykorzystał niszę i ją zapełnił. A że lepiej jest sięgnąć po coś bliższego i krajowego niż szukać kolejnego Eminema za oceanem, fenomen KaeNa nad Wisłą wciąż rośnie. To nie jest tak, że ja się jakoś na KaeNa uwziąłem. Dostrzegam plusy – nawet na tym albumie. „Mimo wszystko”, „Kartka z pamiętnika”, „Biały śmieć” czy „Ballada o Dawidzie Starejki” pokazują pozytywną stronę KaeNa-rapera, tę, której chce się słuchać. Waszka G zdjął kominiarę, KaeN swoją maskę wciąż trzyma na twarzy. W zasadzie nie wiem, których gadżet jest bardziej beznadziejny, ale wiem jedno – kawałki rapera wydawanego przez warszawski label, jak i nawijka internetowej gwiazdy sprzed kilku lat są na tak samo żenująco niskim poziomie.

O.S.T.R. & Marco Polo „Kartagina”
(2014; Asfalt Records)
Powiedziałem sobie, że na blogu nie napiszę recenzji „Kartaginy”, a to dlatego, że płyta ta nie potrzebuje promocji (pewnie większość dziennikarzy i tak będzie ją chwalić, więc po co dokładać kolejną cegiełkę?), a czas poświęcony na wystukanie na klawiaturze kilku zdań na jej temat lepiej będzie spożytkować w inny sposób. Jednak skoro napisałem o Kaenie, to dlaczego nie pójść o krok dalej i nie napisać czegoś o Ostrym i Marco Polo?
O.S.T.R. jest najbardziej rozpoznawalnym polskim raperem – tego nie można podważyć w żaden sposób. Nawet osoby, które na co dzień nie słuchają tego gatunku, doskonale orientują się kim jest Adam Ostrowski. Pochodzący z Bałut muzyk sporo z tej popularności w nierapowych kręgach zawdzięcza współpracy z Michałem Urbaniakiem i w ostatnim czasie projektowi „Męskie Granie” i Katarzynie Nosowskiej. Już dawno uważałem, że jak na „twarz” tej sceny przystało, Ostry powinien dać sobie spokój z wydawaniem co roku nowej rapowej płyty, a skupić się bardziej na zacieśnianiu kontaktów z innymi gatunkami i eksperymentach z rockiem, punkiem, elektroniką i innymi muzycznymi płaszczyznami. Ostry postanowił jednak rozpocząć współpracę z zagranicznymi wykonawcami. Może nie były to postaci z tzw. światowej ekstraklasy z milionami sprzedany płyt na koncie, jednak rezultaty kolaboracji chociażby ze Skill Mega czy Joe Kickassem nie były wcale najgorsze i zyskały spore uznanie wśród krajowych słuchaczy. Wspólną płytą z Marco Polo Polak wszedł jednak na prawdziwy – sięgając do słownika pewnego holenderskiego trenera – international level. Kanadyjczyk dotychczas miał okazję współpracować z Canibusem, R.A. The Rugged Manem, Masta Ace’em czy Boot Camp Clik. Teraz do tego grona dołączył Ostrowski.
Adam przez kilka ostatnich lat nie zrobił wiele, za co można by go pochwalić. Solowe krążki nudziły, płyta w ramach grupy Tabasko była zupełnym nieporozumieniem. Album z Hadesem bronił się jeszcze kilkoma numerami i tym, że na tle wspólnego krążka Dioxa i TDF-a po prostu wypadał dość barwnie. Jednak wszystko to nie było niczym wielkim w porównaniu z nagraniami, jakie Ostry serwował nam chociażby na „Jazzie w wolnych chwilach” czy „Masz to jak w banku”. „Kartagina” żadnym przełomem w karierze Polaka, jak i Kanadyjczyka nie będzie, ale wstydzić również nie ma się czego. Zacznę od rzeczy oczywistych: Marco Polo zadbał o produkcję materiału, dzięki czemu słuchacz nie ma prawa się nudzić. Być może kilka bitów ma podobną konstrukcję, jednak całościowo album odtrąca i chociażby właśnie dla muzyki warto posłuchać go dwa, trzy razy z rzędu. O.S.T.R. – co nie było wcale do przewidzenia – radzi sobie lepiej niż swojej na ostatniej solowej płycie. Sporym zaskoczeniem dla słuchaczy mogą być próby zmiany podejścia do składania rymów, jak chociażby w okraszonym wideoklipem utworze „Side Effects”. Oczywiście Polak nie zapomina o swoich ulubionych tematach, które niemal rokrocznie pojawiają się w jego kawałkach. Są i już, widać taka wewnętrzna potrzeba twórcy, aby je poruszyć. (MAK)





Dodaj komentarz