W 179. odcinku Krótkiej piłki, jak co środę, zapraszam do lektury krótkich recenzji. Tym razem ocenie poddane zostały dwie płyty: ubiegłoroczny (ale debiutujący właśnie w Polsce) album Miguela „Kaleidoscope Dream” oraz premierowy krążek amerykańskiej wokalistki Torres.

Miguel „Kaleidoscope Dream”
Płyta „Kaleidoscope Dream” ukazała się w 2012 roku, teraz trafia do polskich sklepów. Czy warto ją kupić? Myślę, że tak – dużego zawodu nie przewiduję. To kolejny tytuł reprezentanta tzw. nowe fali w R&B/soul. Pisałem już o tym na początku stycznia przy okazji całorocznego podsumowania – scena męskiego R&B od czasu mniejszej aktywności D’Angelo była bezkrólewiem, teraz po koronę sięgnął Frank Ocean. Popularność jego płyty pociągnęła za sobą innych wykonawców – w tym Miguela. Nie można jednak powiedzieć, aby było to przypadkowe. Miguel wokalistą złym nie jest (w niektórych fragmentach przypominający barwą Maxwella), do tego współpracują z nim największe muzyczne gwiazdy, jak chociażby Beyonce. Materiał to w znacznej mierze ballady („Do You…”, „Pussy Is Mine”, „The Thrill”) wymieszane z równie spokojnymi lecz bardziej mroczniejszymi w kwestii brzmienia utworami (np. „Use Me” i „Don’t Look Back”). Oczywiście wszystko w tematyce relacji damsko-męskich. Wydawca albumu rekomenduje materiał sloganem „Najbardziej romantyczna płyta ubiegłego roku”. Ja nie polecam jej jako walentynkowego prezentu – chyba, że w grę wchodzi miłość do muzyki.

Torres „Torres”
Debiut 22-latki z Nashville. Torres (właściwie Mackenzie Scott) nagrała album surowy, chropowaty w warstwie dźwiękowej, eksponujący w tekstach sporo emocji, których źródłem są osobiste historie i wyznania. Minimalistyczne utwory, często ograniczające się jedynie do dźwięków gitary (ponoć na instrument składała się najbliższa rodzina wokalistki) mogą się podobać. Materiał na „Torres” udowadnia, że nie trzeba dużo, aby słuchacza zachęcić do poświęcenia godziny z życia. Mały minus za zbyt dużą monotonię. Chociażby utwory „November Baby”, „Chains” i „Waterfall” są do siebie tak podobne, że umieszczenie ich na płycie obok siebie sprawiłoby u słuchacza wrażenie obcowania z jedną, długą na kilkanaście minut piosenką. Na szczęście autorce udał się zabieg „zatuszowania całej sprawy” poprzez rozsianie wspomnianych kawałków po całym krążku. W końcu spryt i ukrywania swoich niedostatków to także ważne atrybuty. Na panię Scott warto zwrócić uwagę i już od dzisiaj śledzić jej kolejne muzyczne ruchy. (Mateusz „Axun” Kołodziej)

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Autor

moje życie w obrazkach

ostatnio popularne