W dniu koncertu swojego kwartetu Zbigniew Jakubek udzielił mi ciekawego wywiadu, podczas którego zdradził za co ceni festiwal Art Fest oraz dlaczego nie lubi zbyt często grać w tym samym miejscu. Muzyk opowiedział także o nowej płycie sygnowanej m.in. jego nazwiskiem. Zapraszam do lektury.
Zbigniew Jakubek
Co jest takiego w festiwalu Art Fest, że tak chętnie przyjmujesz zaproszenia do grania tutaj?
Przede wszystkim długa tradycja i bardzo szerokie spektrum działań sięgające niemal każdej dziedziny sztuki. Przekłada się to na wizerunek festiwalu, podczas którego każdy znajdzie coś dla siebie. To jest fantastyczna rzecz. Zawsze to powtarzam: ja, mieszkając w Rzeszowie, mogę tylko pozazdrościć tego, co dzieje się tutaj w Mościcach. W Rzeszowie nie mamy takiego festiwalu i działań kulturalnych na tak szeroką skalę. Art Fest nie trwa, jak większość tego typu imprez, przez jeden weekend, ale dłuższy czas – miesiąc, czasami półtora miesiąca.
Skoro udaje się w Tarnowie, dlaczego nie wychodzi w Rzeszowie?
To jest złożony temat (śmiech). Według ostatnich statystyk Rzeszów, jako miasto wojewódzkie, wydaje najmniej w Polsce na kulturę, sztukę i służbę zdrowia. Trochę jest to wina ludzkiej mentalności, trochę specyficznego postrzegania przez niektórych ludzi potrzeb mieszkańców miasta. Przerażające jest to, że przy tym, jak Rzeszów bezapelacyjnie pięknieje urbanistycznie i przestrzennie, nadal nie dostrzega się tak wielkich potrzeb na przykład w dziedzinie kultury. W Tarnowie odbywa się dziewiąta edycja Art Festu, a także inne przedsięwzięcia kulturalne, które są cykliczne. W Rzeszowie mam wrażenie, że mamy tego nieco mniej. Grupa młodych ludzi, bardzo prężnie działających, organizuje w grudniu imprezę o nazwie Rzeszów Jazz Festiwal. Będzie to jego pierwsza edycja, ale w pewnym sensie jest to kontynuacja czegoś, co wcześniej nazywało się International Fusion Jazz Festival. Za obie imprezy odpowiedzialne są w gruncie rzeczy jedne i te same osoby, które wcześniej pozbawione zostały wsparcia, dlatego wcześniejszy projekt upadł. Cieszy mnie to, że się nie poddały i chcą działać dalej.
Słuchając tego wszystkiego, szkoda tak naprawdę szczególnie młodych, utalentowanych ludzi, których w Rzeszowie chyba nie brakuje – co jako juror pre-castingów „Must be the music” wiesz chyba najlepiej.
Wszędzie jest cała masa zdolnych, młodych ludzi – nie tylko w Rzeszowie. Jest tylko jeden problem – brakuje im przysłowiowego kopa, dzięki któremu uświadomiliby sobie, że to jest ich moment, że muszą zrobić ten pierwszy krok. Wszystko działa na prostej zasadzie: jeśli się nie pokażę, to nikt o mnie nie będzie wiedział. Zastanawiam się co stoi na przeszkodzie – może trochę kwestie kulturowe. Polacy są często wychowywani w myśl powiedzenia „nie wychylaj się, jak nie masz pewności, to lepiej nie”. Ci najmłodsi, ta nowa generacja jest już do życia nastawiona zupełnie inaczej. Wiedzą chociażby do czego służy Internet i wykorzystują go do promocji samych siebie moim zdaniem świetnie.
Jako osobę zasiadającą w jury pre-castingów muszę zapytać o jedną rzecz: jak to jest, że do odcinków emitowanych w telewizji przechodzą ludzie, powiedzmy, mało zdolni?
To nie jest decyzja jury, tylko osób tworzących program. Każdy program telewizyjny rządzi się swoimi prawami. Chcąc do konkretnego programu zgromadzić wykonawców, producenci programów myślą kategoriami tzw. „obrazka”. Chodzi o to, żeby każda z osób była inna, na przykład: niski, gruby, chudy, blondyn, łysy, rudy i tak dalej. Niestety, często ludziom wydaje się, że jeśli program traktuje o muzyce, to muzyka powinna być tym głównym kryterium. Tak nie jest. My, jako jury lokalnych castingów, wskazujemy pewną grupę wykonawców, którzy naszym zdaniem zasługują na udział w programie. Później ich los leży w rękach innych osób, tzw. produkcji, która decyduje kto z nich wystąpi w programach emitowanych w telewizji. Czasami dzieje się to z nikłym udziałem muzyki, ponieważ liczy się coś, co najogólniej nazwiemy osobowością. Do końca nie wiadomo co to znaczy (śmiech). Twórcy tego typu programów często szukają osób nietkniętych okiem kamery, prześcigają się w tym, aby mieć w programie kogoś, kto nie był obecny jeszcze u tzw. konkurencji.
Gdyby w czasach, w których zaczynałeś przygodę z muzyka, istniał taki telewizyjny talent show, zdecydowałbyś się wziąć w nim udział?
Myślę, że w tamtych czasach tego typu programów raczej by nie było. Telewizja rządziła się innymi prawami. Jeśli program był o muzyce, to faktycznie traktował o muzyce. Kiedy ja zaczynałem przygodę z muzyką w Polsce funkcjonowały konkursy muzyczne, na przykład Jazz Nad Odrą, którego byliśmy zwycięzcami jako Walk Away. Takie rzeczy otwierały dla nas możliwość zaistnienia. Przy czym, co trzeba zaznaczyć, tam były jasne kryteria – wszystko opierało się na poziomie muzyki, jaką prezentujesz. Nikt nie patrzył na twoją aparycję.
Wtedy ważna była muzyka, dzisiaj ocenia się dodatkowo inne cechy potencjalnego wykonawcy. Aktualnie, pomimo tak wielu programów telewizyjnych szukających talentów, jest się chyba trudniej przebić. Konkurencja jest większa. Też tak uważasz?
Nie tylko jest się trudno przebić, pojawia się też problem „co dalej?”. Przykład zupełnie odmienny: nie „Must be the music”, ale konkurs Debiutów opolskiego festiwalu. Ilu z tych wykonawców zrobiło w ostatnim czasie dużą karierę? Bardzo mało. Podobnie sytuacja wygląda niestety z talent show. Takie programy wiążą się z pewnymi umowami i kontraktami z wytwórniami muzycznymi, które podpisuje się automatycznie po wygraniu. Jeśli wytwórnia podchodzi do laureata takiego programu w sposób odpowiedni, to wszystko jest dobrze. Jeśli wytwórnia chce „pojmać” artystę tylko po to, aby konkurencja nie mogła podpisać z nim umowy, to prawdopodobnie taki młody człowiek jest na straconej pozycji. Przez pięć lat obowiązywania kontraktu nie zrobi nic – będzie widniał w katalogu artystów, wyda może jedną płytę, zagra kilka koncertów. Tyle.
Przejdźmy do przyjemniejszych tematów. Przed dzisiejszym koncertem Twojego kwartetu odbędzie się wernisaż wystawy zdjęć Jana Saudka. Czy takie wydarzenia towarzyszące mogą inspirować? Zachodzi jakaś interakcja pomiędzy dwoma dziedzinami sztuki?
Podejrzewam, że na moim dzisiejszym koncercie pojawią się ludzie, których w głównej mierze ściągnie ta wystawa. Jest to cenna rzecz, ponieważ ta synergia – dwóch nie aż tak odległych dziedzin sztuki – być może spowoduje, że miłośnicy fotografii przekonają się do nas i szeroko pojętego jazzu. Takie sytuacje pozwalają na otwarcie się na każdego widza w sposób bezinwazyjny. Współdzielenie wieczoru, sceny czy koegzystencja kilku dziedzin sztuki jest przecież cechą charakterystyczną Art Festu.
W składzie kwartetu na dzisiejszym koncercie wystąpi węgierski gitarzysta Miki Birta. Będzie to faktycznie pierwszy występ w takim składzie?
Razem nigdy nie graliśmy, aczkolwiek znamy się już osiem lat. Poznaliśmy się w 2004 roku w Zakopanem. Walk Away z Mikim w składzie grał wówczas po moim kwartecie. Później cały czas się gdzieś mijaliśmy – ostatnio we Lwowie tego roku, na tamtejszym festiwalu. W przypadku dzisiejszego koncertu zadecydowało położenie Tarnowa. Oczywiście mogłem zadzwonić do kolegów z Wrocławia, czy Warszawy, ale pomyślałem sobie, że z Budapesztu w gruncie rzeczy nie jest do Tarnowa o wiele dalej. Okazało się, że jest to doskonały moment do tego, aby skontaktować się z Mikim i zaproponować mu ten wspólny występ.
W ostatnim czasie w kwartecie gościnnie występował perkusista Cezary Konrad, dzisiaj pojawia się inny gitarzysta. Czy takie roszady wpływają na koncertowy repertuar?
Nic z tych rzeczy. To są profesjonaliści, którzy dostają odpowiednio wcześnie materiały, później przyjeżdżają, odbywamy próbę i wszystko jest dobrze. Gramy to, co wcześniej było zaplanowane. Oczywiście, najlepiej byłoby zawsze występować w tym samym składzie. Trzeba pamiętać, że gramy w różnych zespołach, mamy inne obowiązku muzyczne i czasami zdarza się tak, że terminy ze sobą kolidują. Z Mikim, jak było już mówione, zagramy dzisiaj pierwszy raz, ale ze wspomnianym przez ciebie Czarkiem Konradem graliśmy już wielokrotnie. I to jest też swego rodzaju święto. Właśnie dlatego, że nie gramy ze sobą zbyt często, wspólne okazje do muzykowania sprawiają nam wielką frajdę. Tym bardziej, że z Czarkiem podobnie postrzegamy muzykę. Czarek jest zawsze pełen entuzjazmu do grania moich kompozycji i wzajemnie. Do tego mój kwartet, jako swego rodzaju idea grania, bardzo mu się podoba, co oczywiście bardzo mnie cieszy.
Było o muzyce, było o jurorowaniu, ale Zbigniew Jakubek jest także wykładowcą. Srogim?
Nie, zdecydowanie nie. Wykładam na Instytucie Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, który jest młodą placówką edukacyjną, będącą ciągle w stadium reorganizacji. Moim marzeniem jest otworzyć kierunek, na którym będą kształceni muzycy najogólniej i najszerzej rozumiani jako muzycy rozrywkowi. Nie chcę zawężać tego tylko do jazzu. Chciałbym, aby ten kierunek odpowiadał na potrzeby rynkowe. Nie ukrywajmy: jeśli chcesz mieć studentów, musisz zaproponować im coś na czasie. W całej Polsce jest kilka uczelni kształcących na wydziałach jazzowych. To bardzo dobrze, nie mam nic przeciwko temu, ale nikt w tym kraju nie kształcił jeszcze kogoś, kogo moglibyśmy określić mianem bardzo uniwersalnych muzyków. Często mówi się o nich „sidemani”, czyli ci, którzy bawią się we wszystko: od nagrań studyjnych, aż po zlecenia sceniczne. Rzeszów jest dużym, wojewódzkim miastem. Nie widzę powodu, dla którego zdolni ludzie musieliby z niego wyjeżdżać. Mogliby kształcić się na miejscu i wierzę, że taka sytuacja przełożyłaby się na zwiększenie działań artystycznych w mieście. Wracam trochę do tego, o czym mówiliśmy wcześniej, ale jak widzisz to jest wszystko ze sobą powiązane.
Okładka płyty Noya/Jakubek/Maseli „Live”
Twoje życie muzyczne nie kręci się tylko wokół kwartetu. Niedługo w sprzedaży pojawi się płyta nagrana w składzie Nippy Noya/Zbigniew Jakubek/Bernard Maseli. Możemy dowiedzieć się o niej czegoś więcej?
Płyta powinna trafić do sprzedaży już po tym weekendzie. Należy ją traktować jako swego rodzaju podsumowanie mojej długiej współpracy z Benkiem oraz Nippy Noyą, która zapoczątkowana została w latach 90., a ostatni raz widziano nas podczas mojego koncertu jubileuszowego w Filharmonii Rzeszowskiej. Płyta powstała dzięki wsparciu finansowemu sponsorów, w tym Uniwersytetu Rzeszowskiego. Wsparcie to było możliwe dzięki temu, że album z jednej strony spełnia rolę archiwizacyjną, jest zapisem jakiegoś konkretnego koncertu, natomiast z drugiej strony jest to moja praca habilitacyjna.
Wymogiem przewodu habilitacyjnego było to, aby płyta zawierała materiał koncertowy?
Nie, równie dobrze mogłem oddać płytę zarejestrowaną w studiu nagraniowym. W tym przypadku najpierw powstała płyta, później stwierdziłem, że będzie to dobry materiał do mojej habilitacji. Co warte zaznaczenia, płyta zawiera nieedytowany zapis koncertu. Jedyna nasza ingerencja to dogranie już w studiu przez Marka Piątka śladów gitary do jednego z utworów. Materiału miałem więcej, jednak zdecydowałem, że na krążku znajdzie się ostatecznie sześć kompozycji.
Dlaczego płyta została zarejestrowana w Zakopanem, a nie w Rzeszowie?
Kończyliśmy wówczas trasę koncertową i wpadliśmy na pomysł, aby to zrobić. Wypadło akurat na Zakopane, jednak myślę, że gdziekolwiek indziej mielibyśmy wtedy występować, także doszłoby do zarejestrowania tego koncertu. W Rzeszowie natomiast grywam regularnie – raz do roku. Ostatnio w okresie letnim na Rynku. Mam taką zasadę, że staram się nie występować w danym miejscu zbyt często, ponieważ artysta, który pojawia się w krótkich odstępach czasu przestaje być dla miejscowej publiczności atrakcyjny. Lepiej zawsze pozostawić po koncercie mały niedosyt z gatunku: „występ był fajny, pamiętam, chciałbym pójść jeszcze raz i będę czekał”.
Mam nadzieję, że ten niedosyt pojawi się także po dzisiejszym koncercie.
Niech tak zatem będzie.





Dodaj komentarz