Na płycie „Kisses on the Bottom” Paul McCartney prezentuje nam w sumie czternaście utworów, jednak zaznaczyć trzeba, że tylko dwa z nich są kompozycjami premierowymi. Czy warto sięgnąć po nową płytę ex-Beatlesa?
Paul McCartney (foto: last.fm)
Sir James Paul McCartney w latach 60. razem z Johnem Lennonem stworzył duet, którego w muzyce rozrywkowej nie potrafi do dnia dzisiejszego zastąpić nikt inny. Piosenki, które pisali, stawały się raz po raz światowymi hitami, wywindowały liverpoolską czwórkę na szczyt, na którym znajduje się ona nawet wiele lat po zakończeniu działalności zespołu. „Ob-La-Di, Ob-La-Da”, „Back in the U.S.S.R.”, czy chociażby jedna z moich ulubionych piosenek The Beatles – „Let It Be” przyczepiły do Anglika łatkę „dobrego producenta”. Tym razem jednak Paul ograniczył się do śpiewania.
Na płycie „Kisses on the Bottom” McCartney prezentuje nam w sumie czternaście utworów, jednak zaznaczyć trzeba, że tylko dwa z nich („Only Our Hearts” i „My Valentine”) są kompozycjami premierowymi, napisanymi przez samego muzyka. Zresztą Paul zrobił wszystkim trochę psikusa i to właśnie autorskimi piosenkami zapowiadał nowy album. Spodziewać więc można było się, iż na krążku coverów nie znajdziemy. Ostatecznie jednak na nim są i to w znacznej większości, ale… to nie szkodzi. Raz, że McCartney przypomina tytuły w większości trochę zapomniane (chociaż nie raz już przerabiane i śpiewane przez innych wykonawców, m.in. Nat King Cole’a, Marvina Gaye’a, Franka Sinatry, Joe Cockera, Niny Simone, Ringo Starra…), a dwa, że zrobił to naprawdę dobrze.
Zawarte na płycie utwory, to standardy amerykańskiej muzyki rozrywkowej, na których ex-Beatles się wychował. Nie dziwi więc fakt – oczywiście nie wypominam Paulowi wieku – że poszczególne kompozycje datowane są na lata 30. i 40. Ba, znajdziemy tutaj między innymi piosenkę „Always” z 1925 roku (!).
„Kisses on the Bottom” to płyta bardzo spokojna, wręcz minimalistyczna. Instrumenty używane są tutaj najskromniej jak to tylko możliwe, a i Paul nie wysila swoich strun głosowych. Intymność jego wokalu ładnie współgra z Dianą Krall, Jonnym Mandelem i Karriem Rigginsem, którzy mu akompaniują. Do tego, w dwóch premierowych utworach – niejako na deser – Stevie Wonder i Eric Clapton (ten prawdziwy, nie Hołdys). Istna drużyna marzeń.
Dziesięć lat temu, w 2002 roku, Rod Stewart nagrał płytę ważną dla Amerykanów. Wydawało się, że „It Had To Be You: The Great American Songbook” – i późniejsze jego części – wyczerpują temat amerykańskich standardów. Nic bardziej mylnego. Anglik po raz drugi zawstydził Jankesów. Po Stewarcie, McCartney dał Ameryce płytę z piosenkami, które znają tam niemal wszyscy. Czy to wystarczy na osiągnięcie sukcesu? Chciałbym, aby tak było. (Mateusz „Axun” Kołodziej)
Paul McCartney „Kisses on the Buttom” |
|
|





Dodaj komentarz