Beyoncé odgrywa przed widzami show, z którego człowiek wyjść ma z głową pełną wrażeń. Adele z większą wstrzemięźliwością, lecz mocniejszym wokalem, przebija się przez konkurencję mogącą pochwalić się pięknym ciałem. Jakie są koncertowe DVD oby pań?

Obie zasypują się komplementami i pochwałami. Beyoncé uważa Adele za aktualnie najlepiej śpiewającą kobietę na świecie. Brytyjka w rewanżu nie ukrywa apoteozy figury i seksapilu swojej koleżanki z USA oraz tego, że zazdrości jej zachowania na scenie.

Beyoncé jest kobietą atrakcyjną. Żadna to nowość, ale zaznaczyć taki fakt, to też żadne nadużycie. Na „Live at Roseland” również z tą seksualnością mamy do czynienia. Be na scenie tańczy, kusząco się wypina… to znaczy chciałem napisać wygina i rzuca uwodzicielskie spojrzenia. To wszystko jednak nie zasłania tego, co w muzyce przecież najważniejsze – czyli samej muzyki oraz talentu pani Knowles (a może wypadałoby napisać Carter?). Wokalistka doskonale łączy w jedno cielesność oraz strawę dla ducha, zlepia je i oddaje w formie bardzo atrakcyjnego muzycznego przedstawienia, podczas którego wykonuje utwory z przekroju działalności zespołu Destiny’s Child, cover piosenki Michaela Jacksona („I Wanna Be Where You Are”) oraz kompozycje z ostatniej studyjnej płyty zatytułowanej „4”.

„A pic of me&Queen B last wk in NYC!” – z twittera Adele

Zupełnie inaczej wygląda to u Adele. Autorka przeboju „Someone Like You”, który rzecz jasna również został odśpiewany i zarejestrowany podczas londyńskiego koncertu, na scenie jest mniej ekspresyjna, przez dużą część występu siedzi na wysokim, barowym krześle, a od statywu oddala się co najwyżej na trzy-cztery kroki w celu zachęcenia publiczności do śpiewania za nią pewnych partii refrenu. Nie ma punktowych reflektorów, błysków, szybkiej zmiany światła, gry nim. Brytyjka nie potrzebuje takich zabiegów. Owszem, początek jest – jak na Adele – nadzwyczaj efektowny (odpowiednio podświetlona postać piosenkarki pojawia się na tle białego koła), ale tutaj show ma trochę inny wymiar. Zespół gra, ona śpiewa – to wszystko. Na koniec, ku uciesze publiczności, spada złote konfetti. Tyle. Tylko tyle wystarczy, jeśli swój głos wykorzystuje się we właściwy sposób. Zgromadzeni ludzie i tak reagują entuzjastycznie, i tak w rezultacie wstają z miejsc – lecz nie po to, by tańczyć, ale bić zasłużone brawa. Dodatkowo, Adele wciąż wydaje się być sobą z okresu, kiedy nie została muzyczną gwiazdą. Śpiewa ładnie o miłości, nadając lekki patos całemu wydarzeniu, by za chwilę z londyńskim wdziękiem wpleść do zapowiedzi kolejnego utworu swojskie „fuck” i „shit”.

„Live at Roseland” to nie pierwsze DVD w dorobku Beyoncé, jest więc z czym je zestawić i porównać. Teoretycznie z odwrotną sytuacją mamy do czynienia w przypadku Adele, bo zarejestrowany w Royal Albert występ, to jej pierwsze wydawnictwo DVD. Jednak tylko teoretycznie. W przeszłości bowiem, za pośrednictwem portalu YouTube, fani talentu Brytyjki mogli obejrzeć pełny zapis koncertu w ramach londyńskiego festiwalu iTunes. Sam również skorzystałem z tej dobroci i fakt ten nie wpłyną na mnie dobrze. Pomijam już to, że na obu koncertach setlista wyglądała identycznie (usłyszeć możemy m.in. „Don’t You Remember”, „Rolling in the Deep”, „One & Only” i „Chasing Pavements”), ale czasami mam wrażenie, że panna Adkins odgrywał przede mną wyuczoną na próbach rolę. Można by zażartować, że Beyoncé na treningach uczy się kroków i choreografii, a jej koleżanka z Wielkiej Brytanii wykuwa na pamięć to, co powiedzieć między kolejnymi piosenkami. Oczywiście historii i anegdot dotyczących powstania niektórych utworów uniknąć się nie da, opowiedzieć je inaczej również nie sposób. Chodzi bardziej o to, że oglądając coś odgrywane drugi raz, nie jesteśmy już zaskakiwani i sami wybiegamy w przyszłość, przez co materiał koncertowy może się trochę dłużyć. Uczucia nudy – nawet przy trzecim i czwartym razie! – nie doświadczam za to w przypadku występu byłej wokalistki grupy Destiny’s Child. Chociaż, co chciałem zaznaczyć, ubiegłoroczne wydawnictwo koncertowe Amerykanki – „I Am… World Tour” – jest dla mnie nie do przebicia.

Beyoncé, zgodnie z amerykańskimi wymogami, odgrywa przed widzami show, z którego człowiek wyjść ma z głową pełną wrażeń – niekoniecznie tylko tych muzycznych. Adele z większą wstrzemięźliwością, lecz mocniejszym wokalem, przebija się przez konkurencję mogącą pochwalić się pięknym ciałem, pełnymi piersiami, cekinami na ubraniu i złotymi świecidełkami. Beyoncé i Adele, Adele i Beyoncé. Obie zupełnie od siebie różne, ale tak samo cholernie zdolne i mające tak wiele do zaoferowania. Te płyty DVD są tego najlepszym dowodem.

Dla uzupełnienia informacji dodam, że „Live at the Royal Albert Hall” wzbogacone zostało o płytę CD z zapisem koncertu w formie audio. Beyoncé natomiast fanom proponuje w najbardziej rozszerzonej wersji zestawu dodatkowy dysk DVD ze swoimi teledyskami. Sami przyznajcie więc, że dla miłośników obu pań, to atrakcyjne wydawnictwa warte swojej ceny (obie rzeczy kosztują w granicach 85 złotych). (Mateusz „Axun” Kołodziej)

Beyoncé „Live at Roseland: Elements of 4”
(2011; Columbia)

Adele „Live at the Royal Albert Hall”
(2011; XL/Columbia)

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Autor

moje życie w obrazkach

ostatnio popularne