Czwórka chłopaków z Nashville powraca z nowym albumem „Come Around Sundown” – premiera w najbliższy poniedziałek (tj. 18 października). Czy warto sięgnąć po ten krążek? Z pewnością tak. Wątpisz? Czytaj dalej.

Można pomyśleć, iż mają już wszystko, czego mogliby chcieć. Miliony fanów i sprzedanych płyt, uznanie w całym muzycznym światku. Nawet ich ukochane Stany wreszcie popatrzyły na nich życzliwszym wzrokiem. Przeszli przez to, co przechodziły wcześniejsze wielkie zespoły rockowe – sex, drugs and rock’n’roll definiował ich styl życia przez długi czas. Wielkie plenerowe koncerty, błogosławieństwo od samego Boba Dylana i Eddie’go Veddera – żyć nie umierać. Mogliby spokojnie skończyć już karierę, osiąść na laurach, nagrywać jeden album na pięć lat z wielkim budżetem i znanym producentem. Mogliby się zmienić, bo przecież sława i rockowe otoczenie zmienia ludzi. Ale nie ich.

Zamiast tego ciągle koncertują (w ciągu ostatnich siedmiu lat prawie bez przerwy), nagrywają płyty średnio co dwa lata, z czego większość materiału powstaje spontanicznie na próbach, koncertach, bądź w hotelach. Wyjątek – ich maksymalnie popularny, ostatni album „Only by the Night”. Utwory powstawały w studio, bądź w zaciszach pokoi hotelowych, z słynną historią o złamanej ręce Caleba i silnymi środkami przeciwbólowymi popijanymi Jackiem D. w tle. Stąd i muzyka na tym krążku – tak odmienna niż na wcześniejszych albumach – choć taka przemiana w muzyce Kings of Leon nie nastąpiła nagle. Trzeci album grupy, „Because of the Times”, wydany w 2007 roku i nagrywany w Irlandii oraz Australii, już zwiastował to, co przyniósł sobą kolejny krążek – dźwięki spokojniejsze, bardziej klimatyczne („Trunk”, „Arizona”), mieszane ostrymi, rockowymi numerami („Charmer”, „McFearless”). „Only by the Night”, promowany przez single, które sprawiły, iż poznały i pokochały ich miliony („Sex on Fire”, „Use Somebody”), zapewnił im też to, do czego dążyli od lat i czego zawsze im brakowało – uznania w ojczyźnie. Przed „Only by the Ninght” Followillowie byli głównie zespołem działającym na rynku europejskim (szczególnie uwielbiani w Anglii), nie dostrzegani w USA. Ten album zmienił wszystko – nagle tamtejsi słuchacze zaczęli częściej sięgać po ich płyty, dziennikarze dostrzegać coś więcej niż tylko czwórkę grających rocka chłopaków, którzy wcześniej ginęli w masie takich amerykańskich zespołów. Posypały się nagrody Grammy, okładki w Rolling Stone.

[picapp align=”center” wrap=”false” link=”term=kings+of+leon&iid=3465183″ src=”http://view3.picapp.com/pictures.photo/image/3465183/kings-leon-backstage/kings-leon-backstage.jpg?size=500&imageId=3465183″ width=”380″ height=”253″ /]

Dziś, z perspektywy czasu, Kingsi nie są tak zadowoleni ze swojej popularności. Mówią, iż nie chcą już pisać piosenek o przygodnym seksie i rozmowach z Bogiem. „Come Around Sundown” to powrót do korzeni – czystego, szalonego, pogodnego rocka, mieszanego klimatycznym bluesem. Wyprodukowany przez producentów Angelo Petraglia i Jacquire Kinga, którzy produkowali ostatni album grupy. Część utworów pochodzi jeszcze z czasów płyt „Aha Shake Heartbreak” czy „Youth and Young Manhood”. Ponoć najbardziej amerykański album w twórczości zespołu. Powrót do korzeni, jako ugłaskanie narzekających na komercyjny sukces fanów? Nadzieja, iż znów będą uncool? Bo Kings of Leon kochają być uncool. Problem w tym, że im bardziej się starają, tym bardziej są… Może to właśnie ta ortodoksyjna szczerość w słowach i czynach oraz konsekwentne poświęcenie muzyce czyni z nich tych jednych z najważniejszych.

Nie ma drugiego takiego współczesnego zespołu, jak oni. Tak genialnego, składającego się z trzech braci i jednego kuzyna. Zawsze szczerzy, potrafiący się przyznać do błędów i porażek. Z pewnością za pół roku powiedzą, iż nie mają pojęcia o co chodzi w klipie do singla promującego ich najnowszy album – „Radioactive” (obejrzyj). Bo szczęścia do wideoklipów nigdy nie mieli, one zawsze były całkowicie oderwane od tematyki utworu i w sumie pozbawione sensu. Więc nie szukajmy metafor w zabawie Kingsów z murzyńskimi dziećmi, bo to jest tylko zabawa z murzyńskimi dziećmi. Nie w głowie im zbawianie Trzeciego Świata (jest przecież Bono), a nawet jeśli, im wolno wszystko.

[picapp align=”center” wrap=”false” link=”term=kings+of+leon&iid=4037278″ src=”http://view4.picapp.com/pictures.photo/image/4037278/the-brit-awards-2009-show/the-brit-awards-2009-show.jpg?size=500&imageId=4037278″ width=”380″ height=”253″ /]

Nie mam pojęcia, jak brzmi reszta albumu poza singlem „Radioactive”. Dopóki nie będę mieć tej płyty w ręce, nie chcę wiedzieć. Bo to jest właśnie jeden z tych zespołów, na których albumy warto czekać, których albumy nie zawodzą. Chyba tylko Jack White jeszcze to potrafi. Co będzie z nimi dalej? Tego nie wie nikt, tym bardziej oni sami. W jednym z wywiadów skomentowali swój zwyczaj nadawania albumom pięciosylabowych tytułów, iż ich ostatni będzie miał trzy sylaby. „Come Around Sundown” ma na szczęście ich pięć… Droga do nieśmiertelnej sławy nadal trwa.

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

moje życie w obrazkach

ostatnio popularne