Krążek wydany w marcu tego roku, przygotowywany był już od minimum dwóch lat. W listopadzie 2006 roku bowiem ukazał się pierwszy singiel promujący materiał, który ostatecznie nazwano „Departure” i wydano – ale tak naprawdę to nie wiadomo po co.
Na początek zaznaczę, że jest to jedna z dwóch ostatnio polecanych mi płyt przez jedną i tę samą osobę. Sam pewnie nie sięgnąłbym po „Departure” nigdy.
Dlaczego? Taio Cruz reklamowany przez angielskich krytyków jako wielki talent tamtejszczego R’n’B, piosenkarz, producent, kompozytor, autor teksów, itd., itp. Ja wyznaję zasadę, że ‚co za dużo, to niezdrowo’. W tym przypadku sprawdza się ona w stu procentach.
Słuchając płyty mam wrażenie jakby Cruz nie był sobą. Słyszę tam wielu artystów – Lemar’a, Seal’a, Akon’a, Craig’a David’a, a nawet Will.I.Am’a… Dosłownie wszystkich, którzy w jakimś tam stopniu mieli wpływ na obecny wygląd męskiej muzyki popowej, wykonywanej przez czarnoskórych mężczyzn. Tylko Cruz’a tam nie ma. A to przecież jego album.

Muzycznie jest średnio. Podkłady jakby już gdzieś słyszane, patenty na śpiew i refren – też oklepane. Płyta zrobiona jest po prostu na sprawdzonych sposobach, by lepiej trafić do ewentualnego słuchacza. Wszak ‚papka’ zawsze sprzedaje się dobrze. A producent, wytwórnia, agent i milion innych osób musi zarobić. Szkoda tylko, że artysta może być przez to poszkodowany… Ale przepraszam, pan Cruz to akceptuje. Wszak w jednym z wywiadów powiedział, że nagrał płyte taką, jaką chciał nagrać. Jego wybór.
Ja osobiście zapamiętam z krążka jedną piosenkę – „She’s Like a Star” – ale nie z powodów muzycznych. ‚Dwa’ to maksimum, co mogę dać.
PS: Mimo, że album nie będzie należał do moich faworytów, pozdrowienia dla Asi S. za polecenie.





Dodaj komentarz