Zapis rozmowy z listopada ubiegłego roku.

Adam Pierończyk (foto: Ignacy Matuszewski/materiały prasowe)

Adam Pierończyk na saksofonie zaczął grać dość późno, bo dopiero w wieku osiemnastu lat, jednak nie przeszkodziło mu to w osiągnięciu sukcesu i zasłużeniu na miano jednego z najważniejszych muzyków jazzowych znad Wisły, których rozpoznawalność jest równie duża w kraju, jak i poza jego granicami. Dyskografia pochodzącego z Elbląga artysty bogata jest w płyty solowe oraz te nagrane wspólnie z innymi osobistościami gatunku (by wspomnieć jedynie o Miroslavie Vitousie i Leszku Możdżerze). W 2016 roku do sprzedaży trafił album „Monte Albán” – zainspirowany kompleksem świątyń znajdujących się na górze, której nazwa wykorzystana została w tytule krążka. Promocja wspomnianego materiału sprawiła, że Adam Pierończyk wspólnie z muzykami ze swojego tria w listopadzie 2017 roku zawitał do Tarnowa. Koncert, w trakcie którego publiczność miła okazję wysłuchać kompozycji z powstałej w Meksyku płyty, odbył się w ramach 14. edycji festiwalu sztuki ArtFest im. Bogusława Wojtowicza (sprawdź relację z wydarzenia). Tuż przed wyjściem na scenę, Adam Pierończyk poświęcił kwadrans na rozmowę, której zapis prezentuję poniżej.

*** *** *** ***

Wysnułem sobie pewną teorię, która być może jest błędna i będzie chciał ją Pan obalić. Doszedłem mianowicie do wniosku, że Pana muzyczna działalność oparta jest na inspiracjach miejscami i konkretnymi osobami.
Faktycznie, mogę się z tym zgodzić. Uprawiając zawód muzyka dużo podróżuję i z każdego miejsca, jakie odwiedzam, staram się wyciągnąć coś dla siebie. Nie mam na myśli tylko sytuacji, kiedy mogę coś zobaczyć, ale także takie, jak chociażby ta sprzed niecałego tygodnia. Byłem na samym końcu kontynentu azjatyckiego, we Władywostoku. Nie miałem wolnej chwili, aby wyjść chociażby na krótki spacer po mieście. Bardzo tego żałuję, ale nawet te kilka godzin spędzone w miejscu, w którym jest się pierwszy raz w życiu, pozostawia coś w głowie, chociaż często nie jest się tego wcale świadomym. To musi się później przekładać na człowieka i jego działania.

Która inspiracja, z jaką miał Pan do czynienia, wywarła na Pana największy wpływ? Nie chciałbym oczywiście zawężać tego tylko do twórczości, ta inspiracja mogła wpłynąć także na Pana, jako nie muzyka.
Słucham dużo muzyki etnicznej i ona jest dla mnie taką inspiracją. Być może komuś wyda się to dziwne, ale ja praktycznie nie sięgam po jazz. Muzyki słucham najczęściej rano w domu, przy śniadaniu. Włączam wówczas stacje internetowe z całego świata. W tej materii lubię eksperymentować i puszczać przypadkowe rozgłośnie z odległych państw, na przykład z Wietnamu lub Sri Lanki. To bardzo odświeżające doznanie, bo nawet nie rozumiejąc ani słowa, mogę w mgnieniu oka przenieść się w egzotyczne miejsce.

A podróże, pobyty w innych rejonach świata?
Jeśli chodzi o inspiracje pojawiające się w trakcie podróży, to ta największa wiąże się z Marokiem, w którym najpierw grałem koncert, by później przez dwa lata prowadzić festiwal jazzowy w Rabacie jako dyrektor artystyczny. Zaprzyjaźniłem się tam z muzykami Gnawa. Grają oni coś pośredniego pomiędzy czarną muzyką afrykańską a muzyką arabską. W Europie, w tym także w Polsce, brzmienie to jest praktycznie często nieznane. W momencie kiedy zetknąłem się z nimi kilkanaście lat temu, też była to dla mnie nowość. Pamiętam, że ta muzyka wywarła na mnie tak ogromne wrażenie, że przywiozłem do kraju bardzo dużo płyt z tą muzyką.

Natomiast z Meksyku przywiózł Pan materiał na płytę, która dzisiaj będzie promowana w ramach festiwalu ArtFest.
Płyta „Monte Albán” powstała podczas mojego pobytu w Meksyku. Warto dodać – pierwszego pobytu w tym kraju. Jej tytuł nawiązuje zresztą do kompleksu piramid, które udało mi się wówczas zwiedzić. Album nagrywany był kilka dni po tej wycieczce. To, co zobaczyłem i przeżyłem na wzgórzu Monte Albán, wywarło na mnie ogromne wrażenie i miało bezpośredni wpływ na kształt tej muzyki.

Pana twórczość to także nawiązywanie – bezpośrednie lub pośrednie – do postaci związanych z szeroko pojmowaną kulturą, chociażby poetami. Pamiętam płytę inspirowaną wierszami Tadeusza Gajcego, ale także album stworzony wspólnie ze współczesnym poetą z Trynidadu i Tobago, Anthonym Josephem. Czy dla muzyka, który nagrywa płyty instrumentalne, trudnym zadaniem jest łączenie muzyki ze słowem, szczególnie takim, jak poezja?
Jest to dla mnie nietypowe zadanie, ponieważ faktycznie na co dzień zajmuję się muzyką instrumentalną, ale ja to bardzo lubię. Traktuję to w formie wyzwania, szczególnie, jeśli jest to poezja tak inspirująca, jak ta autorstwa Tadeusza Gajcego czy Anthony’ego Josepha. Ponadto Anthony jest bardzo muzykalny, uczestniczy więc w tym zespole jako jego równouprawniony członek.

Twórczość Gajcego, a w zasadzie jej ułamek, poznajemy zwykle w szkole, a jak zetknął się Pan z dziełami Josepha?
Z Anthonym spotkaliśmy się w Maroku, o którym już wspominałem. Wystąpiliśmy na tym samym festiwalu, Jazz Aux Oudayas. Od początku wydał mi się ciekawym artystą. Od tamtego czasu miałem go „na oku”. Spodobało mi się w nim to, że nie jest stricte pisarzem i poetą, ale także performerem, który prowadzi swoje zespoły.

Propozycja współpracy wyszła od Pana?
Tak.

Zgodził się, to wiemy, ponieważ powstała płyta „Migratory Poets”, natomiast ciekawi mnie, jak zareagował na propozycję ze strony muzyka z dalekiej dla niego Polski?
Myślę, że w tego typu sytuacjach, nie liczy się pochodzenie ani narodowość, a wartość tkanki artystycznej i chęć stworzenia czegoś kreatywnego. Żałuję tylko jednej rzeczy – tego, że nie możemy częściej występować na żywo. Przedsięwzięcie jest dosyć duże, więc nie zawsze udaje się znaleźć osoby nim zainteresowane i, nie oszukujmy się, przygotowane finansowo. Ponadto, nasz materiał jest nietypowy jak na scenę jazzową, którą reprezentuję. Przy całym szufladkowaniu muzyki, które wciąż jest często uprawiane – nad czym oczywiście ubolewam – nie jest łatwo taki zespół sprzedać organizatorom.

Poruszył Pan temat, który też mnie interesuje. Jazz od dawna nie jest już jednym jazzem, dzisiaj to bardzo rozgałęzione drzewo. Duża w tym zasługa młodych wykonawców, którzy nie boją się eksperymentować. Czy muzykowi, przy wielości dzisiejszych odmian i stylów, trudno jest się odnaleźć?
Nie jest mi się trudno odnaleźć, a powód tego jest bardzo prosty: koncentruję się na swoim guście, swojej muzyce i tym, co oferuje mi ekscytację artystyczną oraz spełnienie. Uważam, że tak powinno się zresztą funkcjonować: być skoncentrowanym na tym, co się samemu tworzy i starać się, aby efekt końcowy był na wysokim poziomie, jak najbardziej autentyczny. Faktem jest, że niemal w każdym kraju jesteśmy teraz świadkami dosłownie wysypu młodych muzyków, którzy są bardzo utalentowani.

Młodych i zdolnych muzyków przybywa. To my, ludzie, staliśmy się nagle bardziej utalentowani, a może sekret tkwi gdzieś indziej?
Większy i łatwiejszy jest dostęp do informacji. Dzięki Internetowi mamy cały świat w pigułce, na wyciągnięcie ręki, nie wychodząc z domu. Doszło do tego, że młodzi muzycy nie muszą dzisiaj jeździć nawet na warsztaty. Oczywiście nic nie zastąpi kontaktu z żywym nauczycielem, ale prawda jest taka, że jeśli chcesz się czegoś nauczyć, możesz włączyć YouTube, gdzie znajduje się sporo lekcji gry na różnych instrumentach – bez względu na to, czy reprezentujesz muzykę klasyczną, jazzową, etniczną czy popową. Do tego wszystkiego dochodzi prezentacja nagrań artystów, którzy pochodzą z najbardziej odległych zakątków świata. Gdyby nie Internet nie mielibyśmy o nich pojęcia. Musielibyśmy wsiąść do samolotu, polecieć na inny kontynent, zgłębić lokalną scenę. To trwałoby tygodnie, nawet miesiące, a tak wszystko odbywa się szybko, na kilka kliknięć myszką, bez wychodzenia z własnego mieszkania, wyjazdu z kraju. Takie rzeczy też mogą okazać się inspirujące i pomocne. Młodzi ludzie oglądają to, słuchają, chłoną, a później sami tego próbują, wzbogacając tym samym muzykę, którą wykonują.

W związku z tym zatarciem się granic pomiędzy gatunkami, a nawet stylistykami wewnątrz jazzu, zauważyłem jedną rzecz, która trochę mnie niepokoi. Otóż niektórzy rodzimi muzycy jazzowi, którzy debiutowali przed 1989 rokiem lub już w latach dziewięćdziesiątych, z którymi miałem okazję rozmawiać, wydają się często źli na młodych przedstawicieli sceny i zarzucają im, że tak naprawdę nie grają jazzu. Dla mnie to trochę dziwna postawa, ponieważ jazz uważałem zawsze za muzykę otwartą na łączenie i fuzje.
Nie debiutowałem przed ’89, ale domyślam się, że może tu chodzić o poirytowanie spowodowane pewnego rodzaju wypadnięciem z obiegu. Bywają tacy muzycy, którzy bardziej skupiają się na promowaniu swojego image’u i szlifowaniu popularności niż, mówiąc wprost, warsztatu i to ci muzycy irytują mnie najbardziej. Nawet dziennikarze dają się na coś takiego nabrać, pisząc później o nich jak o bohaterach. Skutkiem ubocznym takiego fenomenu może być zdezorientowana publiczność wychowana de facto na reggae, country & western lub pop-rocku, myśląca, że słucha jazzu. Przychodząc później na bardziej wymagający koncert jazzowy lub muzykę improwizowaną, gdzie brakuje już show na scenie i aerobiku, mogą czuć się zaskoczeni i rozczarowani, bo przecież jazz tłumaczono im inaczej. Natomiast co do mieszania gatunków i grania jazzu oraz „nie jazzu” uważam, że każdy artysta powinien prezentować taką muzykę, na jaką ma ochotę i przede wszystkim taką, która jest dla niego ważna. Jeśli ktoś przez całe życie chce grać tylko standardy jazzowe, ale robi to dobrze, czując się przy tym szczęśliwy i spełniony jako artysta, to też OK – nie wyrządzi tym nikomu krzywdy. To samo tyczy się mieszania dźwięków i eksperymentowania. Nie można być złym, jeśli ktoś, tak jak ja lub wielu innych artystów, ma pomysł na oryginalną muzykę i konsekwentnie go realizuje. Takich rzeczy nie można zabronić.

Płyta „Monte Albán” została zainspirowana meksykańskimi świątyniami, ale w Pana dorobku znajduje się jeszcze jedna pozycja nawiązująca do tego obszaru geograficznego, czyli Ameryki Łacińskiej, Ameryki Południowej. Mam na myśli album „Busem po Sao Paulo”. Lubi Pan wracać do kultury i klimatów muzycznych z tamtych regionów?
To czysty przypadek, że nagrałem płyty w Meksyku i Brazylii. Po prostu akurat tam byłem, poczułem się zainspirowany, pojawiła się ku temu sposobność. Równie dobrze, gdyby wszystko potoczyło się tak, jak w przypadku „Monte Albán” i „Busem po Sao Paulo”, mógłbym zarejestrować materiał w Maroku czy we Władywostoku. Tam jednak nie miałem takiej potrzeby ani planów. Lubię wykorzystywać dziewiczą energię egzotycznych dla mnie miejsc, które odwiedzam pierwszy raz. Tak właśnie było z Meksykiem i Brazylią oraz nagranymi tam płytami. Natomiast muzyka latynoamerykańska nie jest mi bliższa niż arabska, gnawa, indyjska, japońska czy wiele innych, ciekawych gatunków etnicznych.

Czy egzotyczna może być także Polska?
Aktualnie Polska jest chyba najbardziej egzotyczna…

… na świecie.
Dla świata i sama w sobie… Zobaczymy, co z tej egzotyki wyniknie. Na pewno jesteśmy w ciekawym i niebezpiecznym miejscu w historii i oby historia ta rozwinęła się w dobrym kierunku. Oby! Tego możemy życzyć sobie i całemu światu.

Wywiad przeprowadzony 24 listopada 2017 roku przed koncertem zespołu Adam Pierończyk Trio w ramach tarnowskiego festiwalu sztuki Art Fest.

*** *** *** ***

Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera.
Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Twitterze.

2 odpowiedzi na „Wywiad: Adam Pierończyk – „Lubię wykorzystywać dziewiczą energię miejsc, które odwiedzam pierwszy raz””

  1. Adam pochodzi z BRANIEWA a nie z ELBLĄGA

    Polubienie

  2. „Adam Pierończyk (ur. 24.01.1970 Elbląg)” – info z oficjalnej strony muzyka, dział Biografia: http://www.adampieronczyk.com/BIO/BIOGRAFIA.html

    Pozdrawiam.

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Autor

PRZECZYTAJ O POWODACH ZAMKNIĘCIA STRONY

ostatnio popularne