Muzycy z tak zwanym stażem łącza siły i nagrywają płytę w afrykańskim klimacie. Czy potrzebnie?

Mamadou Diouf nie jest dla Polaków postacią anonimową. Pochodzi co prawda z Senegalu, ale od początku lat 80. mieszka w kraju nad Wisłą. Doskonale kojarzą go fani dobrej muzyki, którym dał się poznać dzięki współpracy z takimi tuzami krajowej sceny, jak chociażby zespoły Voo Voo, Habakuk i Zakopower, a także soliści – Fisz i Anna Maria Jopek. Razem z rodakami z Czarnego Lądu, którzy swoje życie także związali z Polską, założył projekt Djolof-Man, którym walnie przyczynił się do propagowania muzyki i kultury afrykańskiej w swoim nowym domu. Nie można zapomnieć też o dziennikarskim fachu Dioufa, który do swojego CV wpisał między innymi okres w nieistniejącej już (a szkoda) „Machinie”. Ale to czasy przeszłe, teraźniejszość dzieje się jednak tu i teraz.

Niemal każdy miesiąc przynosi ciekawe premiery muzyczne. W naszym kraju w ostatnim okresie prym w tej dziedzinie wiedzie wydawnictwo For Tune, którego bogaty katalog charakteryzuje się nie tylko ilością, ale i jakością. W serii zielonej (poświęconej muzyce folk i etno) niedawno ukazała się płyta projektu Mamadou & Sama Yoon, którego liderem jest Mamadou Diouf. Materiał z myślą o krążku zarejestrowany został w podstawowym sześcioosobowym składzie (współtworzonym przez muzyków T.Love, Kapeli Ze Wsi Warszawa i Transoriental Orchestra) oraz z udziałem siedmiu gości, którzy w zależności od zapotrzebowania udzielali swojego talentu w mniejszym (wokaliści Pablopavo i Pako Sarr) lub większym stopniu (np. puzonista Łukasz Hodor i trębacz Piotr Korzeniowski grają w aż sześciu utworach). Trzynastoosobowa ekipa postarała się o materiał złożony z jedenastu utworów, których – co dziwi ze względu na ich charakter – kompozycją zajął się głównie saksofonista Grzegorz Rytka. Diouf skupił się wyłącznie na warstwie tekstowej. Taki podział ról – a w szczególności powierzenie muzyki Polakom – w tym wypadku nie był szczęśliwy. „Umbada” okazuje się bowiem płytą imitującą afrykańską muzykę. Brak jej tej oryginalnej pulsacji i transowości, które charakteryzują brzmienie tamtego kontynentu. Zeuropeizowane frazy raz po raz przebijają się do głównej linii, wybijając i przykrywając fragmenty, którym najbliżej jest do źródeł (przykładem zupełnie niewykorzystany potencjał kory w „Mangi Xaar”, „Sama Yaye” i utworze otwierającym). W porównaniu z pierwszym lepszym materiałem nagranym w całości przez instrumentalistów z Nigerii, Sudanu, RPA czy Konga, album odbierany jest przeze mnie jako swego rodzaju tańsza podróbka markowego produktu.

Jak informują materiały prasowe, Mamadou liryczną część oparł na frazach w wolof, który jest jego językiem ojczystym. Nie będzie więc dla nikogo zaskoczeniem, jeśli napiszę, że język ten jest mi kompletnie obcy. Nie mam pojęcia o czym śpiewa wokalista. Z relacji z jednego koncertów grupy (oraz wspomnianych już materiałów wysyłanych do mediów) dowiedziałem się, że Diouf przed wykonaniem kolejnych piosenek pobieżnie tłumaczy ich tematykę oraz osadzenie w afrykańskiej kulturze. Pojawiają się tu między innymi wątki miłości, szacunku do drugiego człowieka oraz hołdowaniu tradycji. Drugi człon nazwy zespołu, Sama Yoon, tłumaczyć można jako „moja droga”, „mój wybór”, co także daje pewną wskazówkę dla odbiorców. Album jest więc pewnego rodzaju wyznaniem, pamiętnikiem człowieka, który trzydzieści lat temu podjął wybory, które zmieniły jego życie na zawsze.

„Umbada”, jako całość, to zbiór utworów płynących lekko, jednocześnie zlewających się w całość, a do tego zbyt uporządkowanych jak na afrykańskie standardy transu i wkradającego się chaotycznego szarpania brzmieniem i tempem. Afrobeatowe momenty przyjmują tutaj schematyczny wyraz („Bulma Tooň”, „Biguine”, „Afrocountry”), a afrykański dub z elementami reggae zostaje zagrany trochę bez wyczucia („Sama Reggae”, „Xam Xam”). Jeśli dodamy do tego jazzowy saksofon w utworze tytułowym i folkowe elementy przewijające się przez większość numerów, okazuje się, że „Umbada” napakowana jest różnymi stylistykami, które koniec końców jakoś ze sobą współgrają i dają się przyswoić. Z pewnością pomaga w tym energia płynąca z głośników, taneczność oraz snujący się, trochę narracyjny sposób śpiewu Dioufa. Nie zmienia to jednak faktu, że płyta nie przekonuje mnie do końca. Brak jej afrykańskiego feelingu, na który szczerze liczyłem. (MAK)

Mamadou & Sam Yoon „Umbada”
(2016; For Tune)

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Autor

PRZECZYTAJ O POWODACH ZAMKNIĘCIA STRONY

ostatnio popularne