Powielam schemat z 200. odcinka Krótkiej piłki i w kilku zdaniach polecam lub odradzam sięgnięcie po cztery płyty i jedną książkę.

Jay Z „Magna Carta… Holy Grail”
(2013; Roc-A-Fella Records)
Jay Z wciąż w czołówce, ale już nie na samym szczycie. Nowojorski raper kolejny raz nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Problem jednak w tym, że jeśli w przeszłości nagrywa się takie krążki, jak „Black Album” czy „Blueprint”, wydanie płyty dobrej nie jest odbierane jako sukces. „Magna Carta… Holy Grail” to właśnie taki materiał – tylko dobry, lecz bez polotu znanego z „American Gangster”, świeżości „Reasonable Doubt” i przebojowości „Watch the Throne”. Owszem, znajdziemy kilka momentów wartych wciśnięcia przycisku replay, ale związane są one głównie z gościnnymi występami Franka Oceana („Oceans”) i Justina Timberlake’a (w otwierającym całość „Holy Grail”). Hip-hopowy święty Graal wciąż nieodnaleziony.

Backstreet Boys „In a World Like This”
(2013; BMG Rights Management)
Powroty są OK, jeśli spełniony zostanie jeden warunek – efektem ponownego spotkania będzie ciekawy materiał. Backstreet Boys ta rzecz się nie udała. Najsłynniejszy boysband świata nagrywał kiedyś kawałki o imprezach i radości z życia, dzisiaj zwalnia nieco tempo, zmieniający przy okazji tematykę. Miłość na jedną noc zastępuje miłości na całe życie, priorytetem nie jest już dobra zabawa, a dobre relacje z bliskimi. Panowie dojrzeli razem ze swoimi fanami (fankami!) i celują w ich aktualne gusta oraz potrzeby (nie chwili, a te z gatunku emocjonalnych). Bo która czterdziestolatka, mająca niegdyś plakat półnagich Backstreet Boys nad łóżkiem, stawia teraz na pierwszym miejscu weekendowe szaleństwo do rana z paczką przyjaciół? I nawet sam fakt nudy w poszczególnych piosenkach nie byłby problemem, gdyby nie to, że każda z nich jest po prostu słaba. Nawet jak na popowe standardy „In a World Like This” to rzecz zbyt kiepska, żeby wciskać ją masie. Panowie, dorośnijcie, ale z klasą!

Mikromusic „Piękny koniec”
(2013; EMI)
Bez radykalnych zmian, wciąż konsekwentnie realizując swój muzyczny plan – taką formę przyjął czwarty studyjny krążek zespołu Mikromusic. Wrocławska grupa po celebracji dziesięciolecia istnienia i kapitalnej koncertowej płycie (sprawdź „Mikromusic w Eterze”) nie osiadła na laurach. Kontrakt z dużą wytwórnią płytową sprawił jednak, że poszczególne piosenki okazują się nieco mniej eksperymentalne, co w rezultacie skutkuje bardziej płytszym i popowym brzmieniem całego materiału. Na szczęście Mikromusic nie grają tutaj typowego popu, a po prostu dobre i melodyjne piosenki, dzięki którym mają teraz szansę dotrzeć do świadomości nie tylko jazzowego i lubującego się w alternatywie słuchacza. Prostsze aranże utworów brzmią czasami bezbarwnie w porównaniu do tego, co znamy chociażby z „Sennika”, jednak punkty nadrabiane są tekstami. Natalia Grosiak w kwestii tej radzi sobie coraz lepiej, wyrastając powoli na czołową postać krajowej sceny. Czaruje również klimat niektórych piosenek – szczególnie tych szeptanych i śpiewanych jakby od niechcenia („Zostań tak”, „Śmierć pięknych saren” i „Halo”). Piękny koniec? Oby zwiastun początku jeszcze piękniejszego drugiego dziesięciolecia działaności.

Natalia „Natu” Przybysz „Kozmic Blues”
(2013; Warner)
Czekam na autorską płytę Natalii Przybysz, która zagości w moim odtwarzaczu na dłużej i jak do tej pory doczekać się nie mogę. Wcześniejsze solowe krążki wokalistki okazywały się jedynie płytami „na miesiąc”. Z „Kozmic Blues” jest inaczej, ale co z tego, skoro na płycie tej znajdziemy tylko jeden autorski kawałek Natu? Cała siła albumu tkwi bowiem w repertuarze Janis Joplin i tym, że nad jego produkcją czuwał unoszący się gdzieś duch piosenkarki. Owszem, to Przybysz trzeba chwalić za soulową interpretację, która sprawiła, że płyta nie jest kolejną kserokopią stylu Joplin. To Przybysz uniknęła błędu chęci prześcignięcia oryginału. To Przybysz z zespołem skupiła się raczej na przetworzeniu piosenek i zagraniu ich od nowa. To Przybysz w selekcji utworów sprytnie uniknęła standardów i hitów, z którymi Joplin kojarzona jest niemal automatycznie. To Przybysz zadbała, aby klimat odpowiadał zarówno rhytm and blusowym standardom oraz współczesnym brzmieniom. Za to wszystko pochwały należą się właśnie samej wokalistce, jednak bez doskonałego materiału Janis Joplin wszystko to byłoby niemożliwe do zrealizowania. „Kozmic Blues” okazuje się w rezultacie oczywiście świetną płytą, ale jednocześnie jest dowodem na to, że Amerykanka była wielką artystką, a utalentowany muzyk bez trudu dokona właściwej interpretacji jej twórczości.

Janusz Ekiert „Zwiedzajcie Europę, póki jeszcze istnieje. Pożegnanie złotego wieku festiwali muzycznych”
(wyd. Świat Książki, Warszawa 2012)
Nie znajdziecie w tej książce ani słowa o Open’erze czy Glastonbury. Festiwale muzyczne są dla Janusza Ekierta czymś zupełnie innym niż dla nas, przedstawicieli pokolenia 20-30 latków. Autor przenosi nas do świata opery, operetki i symfonii granych przez największe orkiestry świata. Niewątpliwym atutem książki jest styl, jakim została napisana. Na próżno szukać suchych faktów, masy liczb i piętrzących się dat. Ekiert zadbał o to, aby czytelnik – nawet ten niemający bladego pojęcia o operze i najważniejszych festiwalach muzyki poważnej – z zainteresowaniem oczekiwał ciągu dalszego. Autor, niczym rasowy przewodnik, pokazuje piękno i odsłania nieznane fakty słynnych wydarzeń rozgrywających się od lat we Florencji, Amsterdamie, Pradze czy Dubrowniku. Od pięknych i przestronnych sal i foyer wypełnionych postaciami w eleganckich strojach i wonią drogich perfum, do weneckiej Areny, gdzie „młode damy w ciasnych mini, które kończą się tam, gdzie zaczynają się nogi, próbują odwrócić uwagę od etiopskiej niewolnicy i muzyki Verdiego” (s. 23). Szczególnie ciekawie prezentuje się rozdział „Trendy”, w którym muzykolog usiłuje znaleźć odpowiedzieć m.in. na pytanie, dlaczego zmiany we współczesnych interpretacjach klasycznych oper dotyczą często płaszczyzny teatralnej, nie zaś muzyki, która pozostaje od wieków niezmienna. I chociaż podtytuł książki mówi o zmierzchu złotego wieku, sam Ekiert próbuje doszukać się plusów. „Wydawało się, że wielkie i małe, stare i młode festiwale to tylko kosztowna dekoracja pejzażu i zabytków, luksusowy dodatek (…). Tymczasem im więcej przeciwności, tym większa żywotność tych muzycznych saturnalii pod wygwieżdżonym niebem. Wciąż ich przybywa i jak bluszcz trzymają się starej architektury” (s. 105). Ciekawie napisane nieco ponad dwieście stron nie tylko dla fanów Berlińskich Filharmoników, Abbado, Mozarta i Rossiniego. (MAK)

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Autor

PRZECZYTAJ O POWODACH ZAMKNIĘCIA STRONY

ostatnio popularne