Kochaj albo rzuć. Tym jednym zdaniem mogę zrecenzować najnowszy album Radiohead. Bo to jedno zdanie idealnie oddaje dalszą treść tej recenzji.
Fani Radiohead od lat są podzieleni na tych, którzy wolą ich twórczość z czasów „Pablo Honey” – „Ok Computer” oraz tych, którzy słuchają zespołu od ich przełomowego albumu „Kid A”. I nadal ta pierwsza część doszukuje się w każdym albumie elementów muzyki charakterystycznej dla pierwszego okresu zespołu, ale powiedzmy sobie szczerze: tamtego Radiohead już od dawna nie ma – od 11 lat dokładnie mówiąc… Bo „Kid A” był rewolucją, płytą, która na zawsze odmieniła ich muzyczne brzmienie. I prawda jest taka: od czasu tego właśnie krążka nie nagrali gorszego albumu (z wyłączeniem siostry bliźniaczki „Amnesiac”). Rewelacyjne „Hail to the Thief” oraz „In Rainbows” sprawiły, iż od tego zespołu zawsze oczekiwano albumów na poziomie. A oni mają gdzieś – przemysł muzyczny, oczekiwania i wszystko, co z tym związane. Chcą nagrać płytę, to ją nagrywają, chcą ją wydać, wydają, bez zbędnego zamieszania i walki o sprzedaż. Grają, bo chcą, grają, bo kochają muzykę i dzięki temu są niezastąpionym zespołem na dzisiejszym rynku fonograficznym.
Nie inaczej jest z ósmym albumem grupy, opublikowanym w piątek „The King of Limbs”. W poniedziałek ogłosili opublikowanie płyty w Internecie (już wcześniej uczynili tak z „In Rainbows”), termin pierwotnie wyznaczono na sobotę. Jednak w piątek stwierdzili, że wszystko jest już gotowe, więc czemu nie dać płyty fanom dzień wcześniej? I takim to sposobem zaprzyjaźniam się z Królem już od piątkowej nocy. I takim oto sposobem za siedem euro (najtańsza wersja płyty w formacie MP3) jestem w niebie.
Tak, już zdążyłam przeczytać niektóre recenzje, czy też podsłuchać w Trójce. Nie podoba się ten album dziennikarzom, oj nie. Mówią, że Radiogłowi się powtarzają, są nudni, za głośni, że Thom Yorke jak zwykle jęczy, że album za krótki, i w ogóle, że nie. Ja mówię, że TAK. Radiohead nagrał idealny album, o idealnym czasie i ilości utworów (osiem; czas trwania 37:40 min), z idealnie jęczącym Thomem, wciągającymi dźwiękami, z wszystkim, za co ten zespół się kocha. Ich albumy zawsze stanowiąc coś na kształt całości i nie inaczej jest z „The King of Limbs”. Krążek wciąga, jest pełen muzycznych smaków, które wychwytujemy przy uważnym odsłuchiwaniu na słuchawkach. Z klaskanym singlem „Lotus Flower”, wyjątkowo gitarowym „Give up the Ghost”, prawie instrumentalnym „Feral”. Właściwie wyróżnianie utworów już jest grzechem, tego albumu trzeba słuchać w całości. Od pierwszych dźwięków po ostatnie wiemy, z jakim zespołem mamy do czynienia. Od pierwszego do ostatniego słowa wiemy, kto pisał teksty utworów. Po prostu czysta magia…
Kochaj albo rzuć, powtórzę. Fani już się zachwycają, krytycy już krytykują. Sama nie potrafię obiektywnie podejść do tego krążka i grupy, do tej muzyki, bo jak już pewnie się domyśliliście uwielbiam Radiohead. I wiem, że wiele razy pisałam o jakiejś płycie bądź wykonawcy „jeden z najlepszych”, ale tym razem z całą świadomością i odpowiedzialnością napiszę: Radiohead to najlepszy zespół na świecie. Gdy skończyłam za pierwszym razem słuchać ich ostatniego albumu, mój odtwarzacz przełączył się na płytę Arcade Fire „Funeral”. Wtedy pomyślałam, że brytyjski Radiohead i kanadyjskie Arcade Fire to najlepsze obecnie zespoły na świecie. Bez zbędnego patosu i komercji. Zespoły, dla których liczy się tylko muzyka i fani, i dopóki nadal będą tak szczerze i genialnie grać, nie będzie zespołu lepszego od tych dwóch. (Agata Kozłowska)
Dodaj komentarz