Dwa dni (a raczej noce) w towarzystwie muzyki na światowym poziomie. Coś, czego nie może przegapić każdy, kto lubi muzykę. Można by tak dalej, ale po co? Tegoroczny 5. krakowski Coke Live Music Festival nie był festiwalem na miarę starszego brata, Open’era. Nigdy nie miał być. Rekordowa ilość ludzi brała w nim udział nie ze względu na festiwal sam w sobie, lecz dla poszczególnych koncertów tegorocznych gwiazd. Rozstrzał muzyczny następujących po sobie wykonawców był tak ogromny, iż wątpię, żeby ktoś czekał na wszystkie zespoły danego dnia z niecierpliwością.
Dzień pierwszy, trzy zagraniczne zespoły, z których każdy reprezentował osobną stylistykę muzyczną – i co za tym idzie – odmienną publiczność. Amerykański N*E*R*D zaczął grać punktualnie o 19., prezentując to, co mają w swojej twórczości najlepsze – utwory będące mieszanką rocka, funku, rapu oraz popu. Były hity („Hot ‘N Fun”, „Rock Star” i na koniec genialny „Lapdance”) oraz świetna interakcja z publicznością. I choć Pharrell Williams pomyłkowo witał Warszawę, tłumy ludzi wybaczyły mu to bez mrugnięcia oka. Nic w tym dziwnego, gdyż jego charyzma sceniczna i talent, o którym krążą już legendy, potrafią zaczarować widza. Ale ta grupa to nie tylko Pharrell – cała reszta muzyków dawała z siebie wszystko, co nie zostało pominięte przez publiczność i nagrodzone gromkimi owacjami.
Grający następnie 30 Seconds to Mars to nie moja muzyczna bajka. Nie łapię się na ich muzykę, teksty i nie mam obsesji na punkcie wokalisty Jareda Leto. A cóż, wydaje mi się, że taki jest stereotyp fana tego zespołu i koncert tylko potwierdził moje przypuszczenia. Nie zrozumcie mnie źle, to był dobry koncert, tylko ja nie widziała w nim nic interesującego.
Natomiast The Chemical Brothers to coś, na co specjalnie przyjechałam na pierwszy dzień Coke’a. I z całą pewnością nie zawiodłam się. Brytyjczycy reklamujący swój ostatni album „Futher” wykonali go prawie w całości, raz po raz mieszając go ze standardowymi hitami „Hey Boy Hey Girl” czy „Out of Control”. Zaczęli od „Galvalize”, skończyli bisując „Leavin’ Home” oraz „Block Rockin’ Beats”. Niesamowite animacje, światła i atmosfera. Radość na twarzach fanów, ale i samych Braci.
Dzień drugi to dla mnie tylko jeden synonim – Muse. Główna gwiazda festiwalu, jeden z najbardziej oczekiwanych zespołów w Polsce, i jeden z najlepszych koncertowych na świecie. Co prawda przed nimi występowali jeszcze The Big Pink (nie widziałam) oraz Panic! At The Disco (wolałabym nie widzieć). Koncert P!ATD był po prostu nudny, miałam wrażenie, że przez 40 minut grali oni jedną i tę samą piosenkę… Ale czego się nie robi dla Muse.
Zaczęli grać z lekkim opóźnieniem, zaraz po 23. I gdy tylko wyszli na scenę, zarówno na niej jak i poza nią, zapanowało szaleństwo. Zagrali wszystko, co można by chcieć – „Map of the Problematique”, „New Born”, „Starlight”, „Supermassive Black Hole”, „Undisclosed Desires” – po prostu wszystko. I najwspanialszy bis – „Hysteria” i zjawiskowe „Kings of Cydonia”. Genialna oprawa graficzna, światła, reakcja publiczności. A Matt Bellamy, chcąc nie chcąc, jest jednym z najlepszych gitarzystów XXI wieku. Nawet nie wiem, na ilu gitarach dokładnie grał, ale dwugryfową kupił mnie całkowicie. I myślę, że teraz ciężko będzie mi przebić TEN koncert jakimkolwiek innym. Chyba że plotki o Coldplay na przyszłorocznej edycji się sprawdzą…
Dodaj komentarz